Tour de France. Armstrong wylądował

Lance Armstrong wrócił na trasę Tour de France, by robić to, co potrafi najlepiej: denerwować i zbierać pieniądze na walkę z rakiem. Jako amator jadący na zaproszenie grupy charytatywnej One Day Ahead.

- Widziałeś Lance'a? - pyta dziewczyna z białego peugeota. Spóźniła się o pięć minut. Widziałem, był tutaj, na parkingu przy trasie. Załatwił potrzebę, udzielił wywiadów, stanął do zdjęcia z kolarzami, z którymi jedzie, rzucił kilka żartów, odparował kilka ataków. Torując sobie drogę na start przez tłum z kamerami i mikrofonami, prosił: - Dajcie mi ruszyć, etap jest długi i zajmie mi to dużo czasu, jestem już starym człowiekiem.

Takie żarty z siebie przychodzą mu łatwo. Gorzej, gdy padają niewygodne pytania. A padają cały czas. "Lance, Tour jest teraz czysty?" - A skąd mam wiedzieć? "Akurat od tego chyba jesteś specjalistą". " Chciałeś się przypodobać mówiąc, że pytania czy Froome jedzie czysto, czy nie, to po części twoja wina? ". Cisza. "Bierzesz udział w tej akcji za darmo?". Cisza. "Wiesz, że jesteś tu niemile widziany?". Cisza, ale po niej spokojna odpowiedź: - Wiem. Rozumiem tych, którzy się oburzają. Minie bardzo dużo czasu, zanim to wszystko przepracujemy. "Czy kolarstwo cię kiedykolwiek przyjmie z powrotem?". - Nie wiem. Nie po to tu przyjechałem.

Eskortowana przez motocykle kolumna One Day Ahead jedzie trasą Tour de France, etap w etap, dzień przed kolarzami. I ma rozmach. Bus przed kilkunastoma kolarzami, bus za nimi, do tego samochód z kamerą, motocykl, na którym jeździ fotoreporterka. Kolarzy amatorów, którzy jadą trasą Touru przed zawodowcami, jest tutaj wielu. Ale nikt nie jest tak przygotowany jak oni, grupa One Day Ahead. Wszyscy w takich samych strojach, na świetnych rowerach, z logo sponsorów na busach.

Dziewczyna z peugeota jest rozczarowana, że się spóźniła, ale nie wiedziała, kiedy przyjechać. Nikt nie ogłaszał godziny startu tego wyścigu. Trzeba było dzwonić do rzecznika One Day Ahead, żeby się dowiedzieć, że ruszą wcześnie rano. Gdy Lance poprzedni raz wracał do Touru po dłuższej przerwie, w 2009 r., dudnił o tym cały świat. Armstrong wracał wtedy jako przyjaciel prezydentów Sarkozy'ego i Busha, być może przyszły gubernator Teksasu, jeden z największych kolarzy i najlepszych sportowych biznesmenów. Teraz wraca jako upadła legenda, której za doping odebrano siedem zwycięstw w Tour de France i nazwano je "najbardziej wyrafinowanym oszustwem w historii sportu".

Jedzie w celach charytatywnych, ale i tak budzi niechęć wielu. Ma pomóc One Day Ahead zebrać pieniądze na leczenie białaczki. Szef tej akcji Geoff Thomas, były piłkarz, sam wyleczył się z białaczki i w tym samym czasie zakochał w kolarstwie. Oglądając podczas leczenia ostatnie z siedmiu zwycięstw Armstronga w Tourze, w 2005 r. Niedawno pojechał do niego do Teksasu i tak długo tłumaczył, co to za akcja i dlaczego chce pomocy Lance'a, aż ten się zgodził. - Lance to rozgłos i niech ten rozgłos służy dobrej sprawie - tłumaczył nam Thomas.

W czwartek kolarze z One Day Ahead startowali z parkingu w Vernet, kilometra zero 13. etapu Tour de France, z Muret do Rodez. To pierwszy etap po Pirenejach. Bardzo długi, ale dość płaski. Jedzie się przez pola słoneczników. Tych słoneczników, o których Lance pisał kiedyś w "Moim powrocie do życia", że chce się w nich położyć jako stulatek, z amerykańską flagą na plecach, "i tam z poczuciem spełnienia oddać ducha". Wtedy jeszcze mu się nie śniło, że będzie wśród tych słoneczników bardzo niemile widziany i że będzie ze swoją ojczyzną walczył przed sądem, pozwany o odszkodowanie za sprzeniewierzenie pieniędzy US Postal, czyli pieniędzy amerykańskiego podatnika.

Na parkingu w Vernet trudno im było wysiąść z autobusu, filmowało ich kilkadziesiąt ekip telewizyjnych. Ale nie było żadnego kibica. Jedna z telewizji przepytywała kasjerki z dyskontu przy parkingu, żeby mieć głos kogoś, kto widział ten przejazd. Tak się zaczął jeden z dwóch etapów, które Armstrong przejedzie dzień przed kolumną wyścigu razem z kilkunastoma kolarzami z One Day Ahead. Drugi będzie dzisiaj, z Rodez do Mende. Też dość płaski, w sam raz dla byłego mistrza, który narzeka że ma "jetlag i trochę źle ustawił sobie rower". Grupa One Day Ahead pojedzie dalej, a gość specjalny wróci do siebie. Przestanie kłuć w oczy francuskich polityków, władze kolarstwa, organizatorów TdF i wielu kibiców. Ale nie wszystkich kłuje.

Mężczyzna z czarnego mercedesa trafił lepiej niż dziewczyna z peugeota. Czekał na Lance'a właśnie tam, gdzie grupa zatrzymała się na odpoczynek. Przyjechał z daleka, chciał autograf. Dla przyjaciela, któremu w poniedziałek syn zmarł na białaczkę. Lance podpisywał się na notatniku jednego z dziennikarzy, a mężczyzna z mercedesa przemawiał. - Niech mówią, co chcą, ale Lance pokonał chorobę i pokazał innym, jak walczyć. On nie wygrywał Touru dlatego, że brał doping. Wygrywał dlatego, że wierzył - mówił. - Prawie nic nie zrozumiałem, ale chyba wiem, o co ci chodzi - odpowiadał Lance.

- Straciłem wiarygodność w sprawach kolarstwa, w sprawach dopingu, ale akurat jeśli chodzi o walkę z rakiem, angażować się jeszcze mam prawo - mówił. - Czy ludzie już zapomnieli, że miałeś swoje żółte opaski i fundację Livestrong? - dopytywał dziennikarz. - Ludzie ciągle ze mną o tym rozmawiają, na całym świecie. To, że już tego nie ma w wiadomościach, nie oznacza, że ludzie o tym nie mówią - odpowiadał Armstrong. - Politycy, którzy mnie sobie tutaj nie życzą, mogliby porozmawiać z ludźmi, których tu spotykam. Jestem we Francji od wczoraj i mam piękne doświadczenia. Zatrzymałem się w ładnym hotelu w Tuluzie, zapytałem panią, dokąd powinienem pójść na kolację. Poszedłem tam, gdzie wskazała. Wszyscy w restauracji byli bardzo mili. Zrobiło się tam centrum selfie. Wszyscy, których spotykam, dają wsparcie. Jestem tutaj dla sprawy, o którą walczy Geoff Thomas. I tylko to się liczy - mówił.

Kto jeszcze nie zdążył mu powiedzieć czegoś miłego albo przykrego, ma ostatnią okazję w piątek, na parkingach między Rodez a Mende.

źródło: Okazje.info

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.