Tour de France. Jaskuła: Szmyd może tylko pozazdrościć Majce

Kiedyś tłumaczyłem Sylwkowi Szmydowi: "Jedź, wygraj jeden etap, stać cię na to". A on mi mówi: "Nie, ja pomagam". No to się wkurzyłem - "Kurde, można pomagać, jak się jest słabym, a ty nie jesteś" - powiedziałem, ale nie posłuchał, nie chciał pokazać pazurków. I co teraz powie? Kariera mu się kończy, będzie się chwalił, że zawsze był pomocnikiem? Może tylko pozazdrościć Rafałowi. Majka to już bez względu na wszystko zawsze będzie marka - mówi jeden z największych polskich kolarzy, Zenon Jaskuła

Chwali pan Rafała Majkę, mówiąc, że perfekcyjnie rozegrał ostatnie kilometry, a jak pan wspomina swój zwycięski etap?

Zenon Jaskuła: - Był najcięższy w wyścigu - 230 km, pięć górskich premii i okropnie gorąco, jak to w Pirenejach. 35-36 stopni Celsjusza, asfalt się topił, ale mocnemu nic nie przeszkadza, mocny i na takiej "smołówce", jakie znamy z Polski, pojedzie jak trzeba. 23 lipca Majka też będzie miał tam szansę. Jego drużyna powinna się na Saint-Lary-Soulan nastawić, nie puścić jakiejś głupiej ucieczki, bo jak ktoś odjedzie, to na ostatnich kilometrach akurat tam będzie trudniej gonić niż w innych miejscach. Wierzę, że uciekać spróbuje też Michał Kwiatkowski. W "generalce" już poważnie nie zaistnieje, musi spróbować wygrać etap. Widząc sukces Rafała, znając i nasz odbiór tego sukcesu, już na pewno wie, że warto jechać na takie zwycięstwo kosztem miejsca w końcowej klasyfikacji.

Majka na to zwycięstwo nastawił się bardzo mocno, ludzie z jego drużyny w szczegółach opisują teraz, jak analizowali etap i ustalali, co konkretnie w poszczególnych miejscach powinien robić nasz kolarz.

- Tak jak mówiłem - po drugiej pozycji na 13. etapie Rafał czuł, że ma moc, żeby na kolejnym się poprawić. A skoro czuł, że nogi się kręcą, to jego ekipa musiała to wykorzystać, pomagając mu przygotować atak. Powiem więcej - Majka był pewnie mocno wkurzony tym, jak zaprzepaścił szansę. Przecież finiszując na tym 13. etapie razem z Leopoldem Koenigiem, dochodził Vincenzo Nibaliego. Gdyby wcześniej uwierzył w siebie, to wrzuciłby dwa ząbki niżej, doskoczyłby Włocha i by wygrał. Na sto procent by go nakrył, gdyby zauważył szansę. Przez to, że ją stracił, pewnie nie mógł spać. I dobrze, bo wszystko sobie przemyślał z takimi szczegółami jak postawa wobec Joaquima Rodrigueza.

Myśli pan o tym, jak przepuszczał Hiszpana na górskich premiach?

- To było bardzo sprytne. Pozwalał rywalowi zdobywać punkty, które jemu też by się przydały. Przecież mógł zdobyć koszulkę lidera klasyfikacji górskiej. Ale ustąpił Rodriguezowi, bo tak czasem trzeba się zachowywać. Rywal może w takiej sytuacji pomyśleć, że ten, który coś oddaje, jest słabszy, że patrzy z szacunkiem, trochę się boi. Poza tym Rodriguez pomógł też Rafałowi wypracować przewagę. Szarpiąc się z nim, Majka pewnie nie wypracowałby ponad minuty nad Nibalim i na ostatnich kilometrach trudniej byłoby mu się przed Włochem obronić.

Pan też był sprytny? Sprawiał pan wrażenie zmęczonego, czaił się z tyłu i zaatakował dopiero 200 metrów przed metą.

- Przez cały czas walczyłem z Tonym Romingerem [Szwajcar był w tamtym momencie czwarty, a Polak - trzeci w klasyfikacji generalnej]. Doszło nawet między nami do pyskówki, bo dawałem mu wygrywać górskie premie, żeby bronił koszulki, a on tylko powtarzał: "ja nie chcę atakować Induraina". Musiałem sam kombinować. Wiedziałem, że Miguel jest tak mocny, że na końcówce raczej nie da się z nim wygrać, ale obserwowałem go. Zauważyłem, że na tym etapie jest słabszy, i nie podpaliłem się, kiedy na jednym z podjazdów odskoczył mi na jakieś 200 metrów. "Góra ciężka, on dziś nie jest aż tak mocny, zmęczy się. Jadę swoim tempem i go dogonię" - tak sobie wtedy myślałem. No i wspinałem się lepszym tempem. Spokojnie odrobiłem stratę. Cyk, cyk, cyk, przechodziłem kolejnych i dostawałem skrzydeł. Już wiedziałem, że końcówka będzie moja. Kusiło mnie, żeby zaatakować na 5 km do mety. Czyli jak już ich doszedłem, to od razu chciałem poprawić. Ale nie zrobiłem tego.

Dlaczego?

- Teraz, po latach już mogę powiedzieć. W tamtym czasie rozmawiałem z grupą Banesto, miałem przejść do drużyny Induraina. On z reguły jeździł perfekcyjnie, a jak do niego dojechałem, to jedno spojrzenie wystarczyło mi, żeby wiedzieć, że on już pływa. Barki mu latały na wszystkie strony, miał ciemno w oczach, więc gdybym odskoczył na te 5 km do mety, to zabrałby się ze mną Rominger, który musiał mnie pilnować. Czułem się supernaładowany, myślałem, że Szwajcarowi ciężko byłoby ze mną na finiszu wygrać, ale wiedziałem, że gdybyśmy obaj odjechali, to Indurain straciłby dużo, na pewno z minutę. Nic by mi to nie dało, całego touru i tak bym nie wygrał, a jemu bym może nabruździł. Dlatego się wstrzymałem i dopiero na te 200 metrów przed metą odjechałem im obu z łatwością.

Sam pan to wszystko analizował, bo - inaczej niż obecnie - nie jeździliście ze słuchawkami w uszach i nie byliście w ciągłym kontakcie z ludźmi ze swoich grup?

- Od początku sam się na tę akcję nastawiłem. Już dzień wcześniej mogłem wygrać, byłem więc w takiej sytuacji, jak teraz Rafał. W moim przypadku wyskoczył ktoś, po kim się tego nie spodziewałem [Kolumbijczyk Oliver Rincon], dojechał sam, a ja z grupki zająłem czwarte miejsce. Po nim myślałem tylko, jak następnego dnia wygrać. Pasowało mi, że będzie strasznie ciężko, bo pod górę. Drugą opcją była "czasówka", ale w nich nie wygrywałem, byłem trzeci - za Romingerem i Indurainem. Miesiąc wcześniej, na Tour de Suisse, w "czasówce" byłem co prawda najlepszy, na jego terenie wygrałem z Romingerem o 25 sekund, a 50 zawodników nie zmieściło się w limicie czasu, musieli ten limit przesunąć. Rominger zawsze mówił mi, że nigdy "czasówki" z nim nie wygram, no to pokazałem. Ale na TdF nie chciałem na nią czekać, miała inny profil, wiedziałem, że większą szansę będę miał na tym pirenejskim etapie. I żadnych słuchawek nie potrzebowałem. Zresztą, to przesada. Czy piłkarze biegają ze słuchawkami w uszach? Sportowiec sam czuje, co może zrobić, sam myśli. Trochę tylko szkoda, że jak już Rafał był w kontakcie ze swoimi ludźmi, to nie powiedzieli mu, żeby zapiął koszulkę, gdy wjeżdżał na metę. Dla sponsora to jest najważniejsze, jego nie interesuje, czy klata jest zarośnięta, on chce, żeby jego logo było na zdjęciach. No ale może lepiej Rafał się zachowa 23 lipca.

Jest pan przekonany, że spróbuje wygrać w pana miejscu?

- Musi wykorzystać swój moment. Różnie bywa, może już nigdy nie mieć takiej okazji. Teraz jedzie bez Contadora, nie musi na niego pracować. Zresztą, sam może uzyskać taką pozycję, że będzie jeździł w Giro jako lider i walczył o jego wygrywanie, a TdF będzie odpuszczał, żeby odpocząć. Jak teraz Nairo Quintana. Kiedyś tłumaczyłem Sylwkowi Szmydowi: "Jedź, wygraj jeden etap, stać cię na to". A on mi mówi: "Nie, ja pomagam". No to się wkurzyłem - "Kurde, można pomagać, jak się jest słabym, a ty nie jesteś" - powiedziałem, ale nie posłuchał, nie chciał pokazać pazurków. I co teraz powie? Kariera mu się kończy, będzie się chwalił, że zawsze był pomocnikiem? Może tylko pozazdrościć Rafałowi. Majka to już bez względu na wszystko zawsze będzie marka. Dobrze pamiętam, jaką ja zyskałem popularność. Pojechałem do Australii i ludzie mówili, "o, to jest Zenon Dżaskula z Tour de France". A ile zaproszeń miałem na pokazowe wyścigi. W takiej Holandii świetnie płacili. Jechało się 80 km, później się dostawało kopertę. I fajnie było, bo na tych wąskich uliczkach musieliśmy zachowywać średnią 50 km/h, więc nieraz sobie myślałem, że się człowiek nawet na Tour de France tak nie umęczył.

Czesław Lang i Lech Piasecki, chwaląc Michała Kwiatkowskiego i Rafała Majkę, twierdzą, że dzięki nim polskie kolarstwo przeżywa najpiękniejsze czasy od dawna. W pańskich znaczyło mniej, pana zwycięstwo było bardziej niespodziewane od wygranej Majki?

- Moim zdaniem wtedy było z naszym kolarstwem lepiej. W latach 80. Leszek wygrał pięć etapów Giro d'Italia i przez dwa dni był liderem Tour de France, pokazywał się bardzo dobrze. Ja w 1990 roku z Joachimem Halupczokiem przeszedłem na zawodowstwo i też sobie dobrze radziliśmy. Od razu byłem drugi w Tirreno-Adriatico, a na etapach trzeci, czwarty, piąty, drugi na czas. Teraz w takich tygodniowych wyścigach klasę potwierdza Kwiatkowski. A to znaczy, że i jego stać na sukcesy w Tour de France czy w Giro. Te krótsze wyścigi nie dają kolarzowi czasu na czekanie. Drużyna wymaga, żeby od razu się pokazywać, od startu trzeba walczyć, szukać szansy w ucieczkach. Michał jeszcze poszuka. Wierzę, że będzie jak Tony Gallopin. 14 lipca stracił koszulkę lidera, dostał straszne lanie, ale następnego dnia się pozbierał i wygrał etap. To jest hart ducha. Świetnie, że nasi kolarze to wiedzą, że nie jadą, żeby robić tło.

Nie przyszło panu do głowy, że na etapie Majki Kwiatkowski celowo stracił kilka minut do najlepszych i spadł w "generalce", żeby mieć większą szansę odjechania w jakiejś ucieczce na następnych etapach?

- Tak się nieraz robi. Jak ktoś nie walczy o pierwszą "dziesiątkę", to wręcz tak powinien zrobić, umówić się z kilkoma kolegami w podobnej sytuacji i odjechać. I tak z "Kwiatkiem" będzie. Stanisław Szozda kiedyś powiedział: "sto razy cię nie chcą puścić? Trudno, próbuj dalej, za 101. razem w końcu cię puszczą". Kibicujmy chłopakom dalej, też Bartkowi Huzarskiemu, bo i on na jednym z etapów uciekał. Niech Krzysztof Wyrzykowski i Tomasz Jaroński znów pokrzyczą. Fajnie się słucha, kiedy opowiadają o francuskich zamkach, ale pięknie było poczuć ich emocje, gdy Majka wygrywał.

Ból de France. Kraksy kolarzy w "Wielkiej Pętli" [ZDJĘCIA]

źródło: Okazje.info

Czy Majka wygra jeszcze jakiś etap tegorocznego TdF?
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.