Maja Włoszczowska na krańcach świata. Jak zgubiła się w lesie deszczowym

Wokół mnie rozciągał się ciemny, gęsty malezyjski las deszczowy. Bez telefonu, bez pieniędzy marzyłam, by usiąść i poczekać na ratunek. Wyczerpana, nie wiedziałam gdzie jestem, jak nazywa się miasto i hotel, w którym mieszkam - opowiada Maja Włoszczowska.

Maja Włoszczowska startowała niedawno w sześciodniowym wyścigu w Malezji. Razem z rywalką z USA uciekły rywalkom, ale zmyliła je źle oznakowana trasa. Skończyły w dżungli na wyspie Langkawi, a właściwie nie wiadomo gdzie.

- Pojechałam do Malezji zaraz po starcie w szosowych mistrzostwach świata we Florencji, do którego namówili mnie kibice - opowiada Włoszczowska. - Był to mój jedyny start na szosie w ciągu ostatnich dwóch lat. W sumie 140 km, początkowe 60 km to płaska dojazdówka, później pięć rund, na każdej dwa podjazdy. Tempo było bardzo mocne, dojeżdżając do rund miałyśmy średnią prędkość około 43 km na godz. Na ostatnich kilometrach zaczęły mnie łapać skurcze. Podjazdy, które były moją mocną stroną, okazały się praktycznie nie do pokonania. Myślałam, że umrę. Tego dnia było bardzo gorąco, głowa mi pękała. Nie wiedziałam, czy mam kręcić szybciej, czy wolniej, z głową na kierownicy patrzyłam na tylne koło roweru zawodniczki jadącej przede mną i modliłam się, żeby podjazd się skończył. Nie załapałam się do pierwszej grupy zawodniczek, ale udało mi się utrzymać w drugiej. Potem trochę odżyłam i jeszcze zaatakowałam z Pauliną Brzeźną. Ostatecznie dojechałyśmy do mety na 17. i 18. lokacie.

Pogubiłyśmy się tragicznie

Wyścig miał wielkie znaczenie dla wydarzeń w Malezji. Na Langkawi Maja poleciała zaraz po starcie we Florencji (twierdzi, że była po nim "zabita"). - Wylądowałam o 9.30, godzinę później był start prologu. Po mistrzostwach świata na szosie, dwóch nieprzespanych nocach i dobie podróży, miałam przed sobą wiele dni ekstremalnego ścigania. Prolog był krótki, po nim mogłam trochę odespać. Drugi dzień to 67 km w ciężkim terenie, w błocie, trzeba było dużo biegać z rowerem. W wyścigu największą trudność budują rywalki. Była wśród nich m.in. liderka rankingu UCI Włoszka Eva Lechner, Amerykanka Lea Davidson i kilka innych dobrych zawodniczek. Sprawiły, że wyścig był jeszcze cięższy. Na tym etapie udało mi się odjechać razem z Amerykanką. Miałyśmy siedem minut przewagi nad kolejnymi zawodniczkami, co stanowiło genialny układ na początek etapówki. Później już tylko trzeba by utrzymać przewagę i walczyć między sobą o zwycięstwo, ale kilkakrotnie pomyliłyśmy trasę. Ostatnim razem pogubiłyśmy się tragicznie, bo zaledwie trzy kilometry przed metą. Przegapiłyśmy skręt, który był słabo oznaczony. Później okazało się, że musiałyśmy nadrobić 30 km. Normalnie się to nie zdarza, powinnyśmy były zorientować się, że nie jesteśmy na trasie i znaleźć właściwy odcinek, ale trafiłyśmy na taśmę do oznaczania szlaku. Pochodziła prawdopodobnie z innego etapu lub licho wie skąd - wspomina kolarka.

Nie miały ze sobą ani telefonu komórkowego, pieniędzy, a nawet informacji, w jakim mieście są zakwaterowane, jak nazywa się ich hotel. Pozostały same w zwrotnikowej dżungli, żywej duszy w okolicy.

- Marzyłam, żeby usiąść i poczekać, aż ktoś nas znajdzie. Byłam skrajnie wyczerpana po wcześniejszych kilku dniach i etapie, który kosztował mnie bardzo dużo sił. Ciężko pracowałyśmy z Amerykanką na to, żeby wyrobić tak dużą przewagę. Kiedy zorientowałyśmy się, że jesteśmy daleko poza trasą, postanowiłyśmy dojechać do miejscowości, w której był start. Problem polegał na tym, że ani ja, ani ona nie wiedziałyśmy, gdzie mieszkamy ani gdzie jesteśmy. Po przyjeździe na start prosto z samolotu nie patrzyłam, gdzie jestem ani skąd wyruszamy do wyścigu. W desperacji zdjęłam z roweru licznik z GPS, w którym odnalazłam opcję "Wróć do startu". Poszłyśmy. W końcu zauważyłyśmy ślad trasy, którą pokonałyśmy.

Minęło kilka godzin. Kolarki marzyły, by się napić, zapasy skończyły im się dużo wcześniej. - Gdybym znalazła się w podobnej sytuacji sama, wpadłabym w porządną panikę - przyznaje Maja.

Jakimś cudem zebrały w sobie dość energii, by iść po śladach. Odnalazły się, ale później trzeba było zapłacić za krańcowy wysiłek.

Skręcało mnie z bólu

Włoszczowska: - Na kolejnych etapach niemalże się wykończyłam, ledwie dojeżdżałam do mety. Po jednym z nich chciałam się przebrać, założyć czyste spodenki i w tym momencie złapał mnie skurcz w brzuchu, pierwszy taki w życiu. Nie wiedziałam, co się dzieje. Usiadłam na asfalcie, skręcając się z bólu. Sytuacja niezręczna, bo byłam w połowie naga, więc zarzuciłam na siebie ręcznik i tak siedziałam. Na szczęście zobaczyła mnie Eva Lechner, uspokoiła mnie, rozpoznając, że to skurcz, a nie coś gorszego. Gdy tylko się ruszyłam, skurcz przechodził w udo, palce u stóp. Nie wiedziałam, co zrobić. Eva pomogła mi, pomału ból zaczął ustępować.

Organizatorzy obu zagubionym kolarkom zaliczyli czas zwycięzcy. Polka, która od nowego sezonu startuje dla holenderskiej grupy Giant, zajęła w całym wyścigu drugie miejsce, nie zgarnęła więc głównej nagrody 10 tys. dol. Byłaby najwyższa w karierze.

- Premie w Pucharze Świata wynoszą około 2 tys. euro, bonus za zwycięstwo wynosi przeważnie około 800 euro. Wyścig w Malezji był najlepiej opłacany, za zwycięstwo w klasyfikacji generalnej u mężczyzn było 15 tysięcy dolarów, u kobiet 10. Tak więc można żyć z kolarstwa, jeżeli jest się w czołówce, walczącej regularnie o pierwszą trójkę. Jeśli nie staje się na podium najważniejszych imprez, kolarstwo jest ciężkim kawałkiem chleba.

Maja chce jeździć na rowerze przynajmniej do igrzysk w Rio de Janeiro, które jak wiadomo położone jest w strefie zwrotnika. Może stąd pociąg do tropików - kolarka właśnie wybiera się ze znajomymi na Kubę.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.