Stanisław Szozda. Łobuz na rowerze

- To był kolarz w gorącej wodzie kąpany. Wulkan. Czasem chciał uciekać już na pierwszym kilometrze i nie można go było powstrzymać

Relacje z najważniejszych zawodów w aplikacji Sport.pl Live na iOS , na Androida i Windows Phone

Tak o Stanisławie Szoździe opowiadał mi przed laty Wojciech Walkiewicz, trener kolarskiej reprezentacji Polski, która w 1973 r. zdobyła w Barcelonie dwa złote medale mistrzostw świata drużynowo i indywidualnie. Ten drugi wywalczył Ryszard Szurkowski, ale bez Szozdy by go nie zdobył. Zresztą Staszek też stanął na podium, bo wywalczył srebro.

Gdy opinię Walkiewicza konfrontowałem z Szozdą, nie zaprzeczał. - Uwielbiałem się ścigać. Czasem starter jeszcze dobrze chorągiewką nie machnął, a mnie już nie było. Wszyscy kalkulowali, a ja zawsze "na łobuza" - przyznawał.

+++

Grał w hokeja w trzeciej lidze, świetnie jeździł na nartach, ale został kolarzem. Był pewien, że zadecydowało o tym pochodzenie. - Urodziłem się na Dolnym Śląsku, stąd pochodzą wszyscy wielcy polscy kolarze - uzasadniał.

W Dobromierzu k. Bolkowa mieszkał jednak tylko do 1959 roku, gdy wraz z rodzicami przeprowadził się do Prudnika na Opolszczyznę. Tam w podstawówce zaczął jeździć turystycznie. Zdobywał odznaki i wyróżnienia, ale z prawdziwym kolarstwem nie miało to nic wspólnego.

Aż kiedyś pożyczył koledze narty, a ten je zgubił i w zamian zaproponował Szoździe rower - prawdziwą kolarzówkę Favorit. Była co prawda trochę uszkodzona, bo przejechał ją traktor, ale Staszek poskładał ją w całość.

Przez trzy miesiące jeździł sam po okolicznych szosach i pagórkach. Kumple się z niego naśmiewali, robili mu kawały. - Mały i wątły byłem, ważyłem 48 kilo, nie reagowałem na to, ale im bardziej mi dokuczali, tym ciężej trenowałem - opowiadał

- Był taki Olek w Prudniku, miał "depa" jak nie wiem co, mało kto mu koła dotrzymał, ale ja dotrzymywałem - wspominał. Wtedy pomyślał pierwszy raz, że może zostać kolarzem. Uwierzył w to jednak dopiero wtedy, gdy w wyścigu amatorów w Prudniku na 18-kilometrowej trasie wygrał z drugim na mecie o 4 min i 50 s. Rywale podejrzewali, że pojechał na skróty.

Gdy kilka dni później wygrał też wyścig amatorski w Opolu, utalentowanym chłopakiem zainteresował się klub - ŁKS Zarzewie Łąka Prudnicka, a ojciec wziął kredyt i kupił mu huragan - wymarzony rower wyścigowy.

+++

Wielkim zawodnikiem Szozdę zrobili na spółkę Franciszek Surmiński - jeden z najlepszych kolarzy i trenerów Opolszczyzny - oraz Henryk Łasak - legendarny trener kadry, który zginął w wypadku samochodowym w styczniu 1973 r.

Surmiński najpierw ścigał się z młodym Szozdą, a potem został jego trenerem. - Nie miał litości dla adeptów. Kiedy raz wywaliłem się na treningu, zjeżdżając z piaszczystej góry, i tak rozwaliłem kolano, że nie mogłem chodzić, dał mi cztery dni odpoczynku. I kiedy tylko mogłem przekręcić korbą, znów musiałem z tej piaskownicy zjeżdżać. To była trudna szkoła - wspominał Szozda.

Ale ukończył ją z wyróżnieniem, bo już po roku treningów został powołany do kadry juniorów, a po drugim - do seniorskiej reprezentacji Łasaka. Tam jednak nadpobudliwy, waleczny i żądny sławy młodzieniec musiał się podporządkować zasadom narzuconym przez trenera: po pierwsze - najpierw pracujesz na "starych"; po drugie - starty na razie tylko krajowe, po trzecie - na trasie nie atakujesz bez pozwolenia.

Miał trudności z podporządkowaniem się tym zasadom. Ale zaciskał zęby i robił, co kazał trener.

Kiedy w 1969 r. rwał się do startu w Tour de Pologne, Łasak mu zabronił. - Wystartujesz tam dopiero wtedy, gdy uznam, że możesz, a nie wtedy, kiedy ty uznasz, że powinieneś. Na razie do tego nie dorosłeś - powiedział.

Gdy podczas wyścigu dookoła Szkocji czuł się tak mocny, że chciał uciekać, karnie podjechał do samochodu trenera i zapytał o pozwolenie.

- A wytrzymasz do krechy? - zapytał Łasak.

- Wytrzymam - odpowiedział.

- No, to odpalaj.

Odjechali we trójkę - z Szurkowskim i Janem Smyrakiem. Uciekali przez 148 km! - Natrzaskaliśmy wszystkim na 5,5 minuty: Ruskim, Szwabom, Francuzokom i Holendrokom - ekscytował się jeszcze wiele lat później.

Ale czasem "łobuz" musiał od trenera oberwać. Podczas mistrzostw Polski w 1971 r. razem z Edwardem Barcikiem i Smyrakiem urwali się na podjeździe pod Górę Świętej Anny. Mieli już pięć minut przewagi i tylko 8 km do mety. Ale "młody" wciąż pędził na najmocniejszym przełożeniu. - Łasak podjechał, walnął mnie pełnym bidonem w łeb i mówi: "Po co tak pakujesz, na turystycznym rowerze dojedziesz" - wspominał.

Po latach przyznał: - To było mądre. Łasak powtarzał, że trzeba wchodzić w trudne wyścigi stopniowo. "Nie da się zbudować wieżowca na fundamencie domu jednorodzinnego" - mawiał.

+++

Gdy w 1973 r. Łasak już nie żył, a drużyna, którą stworzył, wygrywała w Barcelonie, Szozda aspirował do pozycji jej lidera. Przed mistrzostwami świata razem z Szurkowskim ustalili, który z nich wygra jaki wyścig, i plan realizowali z łatwością, dzieląc się zwycięstwami.

W Hiszpanii podporządkował się roli "robotnika", który miał pomóc Szurkowskiemu zdobyć mistrzostwo. Wyścig indywidualny rozegrał jednak na własnych warunkach, tak jak lubił najbardziej - "na łobuza".

To on, wbrew Szurkowskiemu, zainicjował ich szaloną ucieczkę, gdy do mety było jeszcze 100 km. To on zamęczył jadących w niej razem z nimi Duńczyka i Francuza. To on w końcu poradził Szurkowskiemu, który chciał, aby Staszek rozprowadzał go na finiszu, żeby uciekł na rundę przed metą. Wydatnie mu to zresztą ułatwił, ściągając na siebie uwagę rywali.

To on w końcu po ucieczce i zwycięstwie Szurkowskiego zmusił Duńczyka i Francuza do morderczego długiego finiszu, podczas którego udowodnił im, kto jest najlepszy w tej ucieczce.

Rok później Szozda odniósł swój największy sukces - pod nieobecność Szurkowskiego wygrał Wyścig Pokoju, najważniejszą kolarską imprezę we wschodniej Europie. Był na ustach całej Polski, a prasa nie pisała już o jednym mistrzu - Szurkowskim, tylko o dwóch. Z czasem stało się to problemem, bo mistrzowie, zamiast współpracować, zaczęli rywalizować.

Po mistrzostwach w Barcelonie polskie kolarstwo siłą rozpędu odnosiło jeszcze sukcesy, ale tak silnej drużyny i tak wielkich indywidualności jak w latach 1972-74 już nigdy nie mieliśmy.

- Zabrakło Łasaka, mądrego człowieka, który umiałby mnie i Ryśka poprowadzić - oceniał po latach Szozda.

+++

Ostatni raz widziałem Szozdę w sierpniu 2011 roku na imprezie "Polska na rowery", zorganizowanej przez wrocławski oddział "Gazety" z okazji otwarcia najwyższego mostu w Polsce. Jednym z punktów programu był przejazd przez most kilkutysięcznego wielopokoleniowego peletonu rowerzystów. Zaproszono do niego mieszkańców oraz dawne kolarskie sławy.

Gdy grupa formowała się, by wyruszyć na trasę, kolarze - trochę podświadomie, bo nikt tego oficjalnie nie zarządził - zaczęli ustawiać się hierarchicznie. Nikt oczywiście nie miał wątpliwości, kto ma pojechać z przodu. Gdy więc peleton ruszył, na jego czele byli Szurkowski i Szozda - jechali razem pierwszy raz od lat 70.

Staszek rzadko brał udział w takich imprezach, ale wtedy przyjechał, bo dzień wcześniej we Wrocławiu odbył się pogrzeb Janusza Kierzkowskiego, jedynego w historii polskiego torowego mistrza świata.

Stanisław Szozda zmarł w poniedziałek we Wrocławiu po ciężkiej chorobie. Miał 63 lata.

Więcej o:
Copyright © Agora SA