Cezary Zamana o Armstrongu: Walczył ze wszystkimi nie tylko na szosie. Niczego się nie bał

- Był sławny, arogancki, wywyższał się ponad innych. Wielu ludziom zaszedł za skórę. Każdy chciał go złapać - mówi zwycięzca Tour de Pologne o Lence'u Armstrongu

Wszystko o aferze dopingowej Lance'a Armstronga

Olgierd Kwiatkowski: Był pan zszokowany dokumentami, które ujawniła USADA na temat Armstronga?

Cezary Zamana: Nie, jak pewnie wielu kibiców, którzy bliżej przyglądali się tej sprawie. Oni - szczególnie ci z Zachodu - wiedzą od dawna, że w kolarstwie wspomaganie jest czymś zwykłym. Po latach dowiedzieliśmy się prawdy o Armstrongu, ale w niejednej dziedzinie życia odkrywamy z czasem, że ktoś stał się sławny, odniósł sukces, wybił się ponad wszystkich niekoniecznie w uczciwy sposób.

Znał pan Armstronga osobiście i No i właśnie, czy wtedy pan coś widział, albo kiedy już nie mieliście kontaktu, domyślał się, jaką drogą jedzie po sukces?

- Zaczynaliśmy razem karierę. On jako amator, ja jako półamator w grupie Subaru. Pamiętam, że był absolutnie surowy technicznie, nie umiał jeździć na rowerze, wywalał się na zakrętach. Nasz wielki polski trener pracujący w Stanach Edward Borysewicz nauczył go jeździć od podstaw. Spotkałem wtedy człowieka o wyjątkowym charakterze. Jako amator podchodził do sportu niczym zawodowiec. Wszystko, co robił, podporządkował kolarstwu, prowadził się nienagannie. Nie było wtedy podejrzenia o to, że można u nas w grupie stosować doping. Borysewicz był człowiekiem startej daty, on nie wierzył w odżywki. Pozwalał nawet zjeść wątróbkę, schabowego i wychował przy tym wielu mistrzów olimpijskich w jeździe na torze.

To kiedy pana zdaniem cała ta historia z dopingiem u niego się zaczęła?

- Nie wiem, ale posłużę się pewnymi przykładami z mojej kariery, żeby pokazać, jak to wszystko się rodziło. Z Subaru przeszedłem do grupy Kelme. Mieliśmy tam naprawdę wszystko, przed sezonem siedzieliśmy na zgrupowaniu wysokogórskim w Kolumbii, zjechaliśmy z wysokości. Byłem perfekcyjnie przygotowany. Trochę odpocząłem i zacząłem starty. Wygrałem gdzieś klasyfikację górską, ale też widziałem, że inni jakoś cały czas szybciej jeżdżą, odstawałem, peleton mi odjeżdżał. Zastanawiałem się, pytałem się siebie: "Co jest?", "Skąd to się bierze?", "Jaki błąd popełniłem w przygotowaniach?". Grupa Gewiss, w której jeździł Bjarne Riis, nagle zaczęła wygrywać, zupełnie niespodziewanie. Dziś wiadomo dlaczego, choć nikt ich nie oskarżył.

To nie były tylko moje wątpliwości. Jeżdżąc w Motoroli, dzieliłem kiedyś pokój z Armstrongiem. Po jakimś wyścigu długo rozmawialiśmy o tym, co się stało: prowadziliśmy i nagle ludzie z Gewiss wyszli na przód, zrobili wachlarz, a my po kolei odpadliśmy. Armstrong do końca próbował dotrzymać im koła. Nie mógł. Potem w pokoju mówił mi, że "przecież to jest niemożliwe, że tak mogli mi odjechać". Dobrze pamiętam, jak cierpiał z tego z powodu, dusił to wszystko w sobie. Nie mógł się pogodzić z tym, że inni, nie wiadomo z jakich powodów, są lepsi.

Denerwuje mnie dziś najbardziej to, że śledztwo było wymierzone tylko w niego. Innym też się należy. Jest wielu takich, którym wina nie została udowodniona.

Ale wielu z czołówki się przyznało, zostało oskarżonych, siedziało w areszcie. On cały czas szedł w zaparte, nadal czuje się pokrzywdzony. Był i jest wielką gwiazdą kolarstwa.

- Tour de France, w zasadzie jedyny wyścig, który Armstrong wygrywał, to tylko 15 procent kolarstwa. Byli więksi od niego kolarze: Indurain, Merckx, Hinault, dziś Contador. Oni byli bardziej wszechstronni. Problem w tym, że on był sławny, ale też arogancki i chamski, wywyższał się ponad innych. Wielu ludziom zaszedł za skórę. Miał tupet. Nie potrafił sobie zjednywać ludzi, szczególnie we Francji. Każdy chciał go złapać.

To była jego wina, że brał doping, czy systemu?

- Miał charakter bezwzględnej osoby. Nie cenię go jako człowieka, ale jako kolarza tak. Trzeba sięgnąć do jego dzieciństwa. Był wychowywany przez samotną matkę. Trudne dzieciństwo wyrobiło w nim skłonność do walki, musiał zawsze pokazać, że jest lepszy. Nie bał się przecież obrażać Grega LeMonda, doprowadzić go do kłopotów. Walczył ze wszystkimi nie tylko na szosie. Niczego się nie bał.

Travis Tygart, szef USADA, powiedział, że cała grupa US Postal była świetnie zorganizowaną maszyną dopingową.

- Zawodowe kolarstwo to taśma technologiczna: jest sportowiec, lekarz, fizjoterapeuta, masażysta. Oni czasami są w stanie przerobić człowieka na zwycięzcę. Lekarze Michele Ferrari i Eufemiano Fuentes nadużywali wiedzy. Świetnie na tym wychodzili, byli najdroższymi lekarzami sportowymi. Ale ja w swojej karierze - w Motoroli, w polskiej kadrze - miałem czystych, oddanych sportowi lekarzy.

Nie oskarżałbym w czambuł US Postal czy też tylko ich. Armstrong to jedno, ale ważniejszy był jego mentor Johan Bruyneel [wieloletni dyrektor związany z Armstrongiem, oskarżany o zarządzanie dopingiem], przeciętny kolarz, który nagle wypłynął w jednym sezonie w grupie ONCE. Więc warto się przyjrzeć tym grupom, które nagle zdominowały peleton. ONCE - po Gewissie, w którym lekarzem był Ferrari - to kolejne takie dziwne przykłady.

Zastanawiał się pan, kiedy w kolarstwie zaczął być stosowany ostry doping na wielką skalę?

- Na długo przed Armstrongiem, również branie EPO. Nie mogę do dziś zrozumieć, jak Tour de France mógł wygrać Greg LeMond, który przed wyścigiem był postrzelony śrutem.

Dla mnie ten problem zaczął się wtedy, kiedy kolarstwo amatorskie połączyło się z zawodowym. Wcześniej pilnowali wszystkiego zawodowcy. Był związek zawodowy, dyrektorzy, zawodnicy, którzy eliminowali tych, którzy przeginali. Może był to jakiś rodzaj mafii, trzymającej kontrolę, tak jak dziś to się dzieje w NBA, w boksie zawodowym, wielu innych dyscyplinach. Chodzi o to, żeby był show. Po dojściu amatorów cały układ się rozsypał. Wielu z nich brało doping, ja też przecież miałem jakiś epizod, kilku kolarzy zmarło. Był prokurator, policja, zaczęły się kontrole, śledztwa. UCI długo nie robiła nic, żeby temu wszystkiemu zapobiec.

W 1994 roku "L'Equipe" napisała, że jedną z pierwszych ofiar EPO był Joachim Halupczok

- Pisząc, tak bardzo łatwo można kogoś skrzywdzić. Przecież trudno to dziś udowodnić. "Achima" dobrze znałem, jeździłem z nim, byliśmy razem w kadrze, często rozmawialiśmy. Spotykałem się z nim po jego przejściu na zawodowstwo. W nowej rzeczywistości raz błysnął na Giro, potem mu nie szło, zrobił sobie przerwę.

Nie mógł się odnaleźć we Włoszech. W Polsce był otoczony opieką, a w nowej grupie musiał sam o siebie zadbać. Poza tym nie umiał dbać o siebie. Widziałem jego fatalne badania krwi. Mówiłem: "Odpuść sobie", a on: "Nie, jakoś tam przejdzie". W takim stanie przystępował do wyścigów. Potrafił nawet bez ostrych treningów coś wygrać, dobrze pojechać, ale potem jego forma nagle spadała. Do tego wszystkiego doszła niewyleczona grypa. "Achim" startował z chorobą, co mogło przyczynić się do jego śmierci. Byłbym daleki od sugestii, że wykończyło go EPO.

Pan też musiał się dostosować do tych reguł. W 1999 roku stracił przez doping drugie miejsce w Tour de Pologne.

- Durna sprawa. Dobrze mi szło, potem peleton zaczął mi odjeżdżać. Szukałem różnych rozwiązań. Znalazłem środek, dzięki któremu można zgubić tkankę tłuszczową. Nic mi to nie dawało, ale ślad został. Jest to dobry przykład, że w amatorskiej drużynie nie mieliśmy tego dobrze zorganizowanej pomocy medycznej. Nie chodzi o to, żeby lekarz miał mi podać coś zakazanego, ale aby ostrzegł mnie przed tym, co biorę na własną rękę.

Co teraz - po aferze Armstronga - zrobić z kolarstwem? Jak podchodzić do wyników z lat 90., z początku XXI wieku?

- Chyba Armstrong powiedział, że gdyby przez miesiąc umieść najlepszych kolarzy w jednym miejscu, tak by tylko trenowali i byli poza podejrzeniami, to i tak Tour wygrałby albo on, albo Indurain, Contador, Ullrich. Pierwsza dwudziestka to wybitni kolarze, hierarchia nie zostałaby naruszona. Armstrong był genialny. Zawsze krok do przodu przed nami, świetnie przygotowany do każdego treningu, wyścigu. Doskonale zorganizowany człowiek.

Ale dziś jego zalety się nie liczą. USADA wykazała, że każde ze zwycięstw w Tour de France odniósł nieuczciwie. Co z nimi zrobić. Odebrać mu je?

- Chyba nie ma zawodnika, który w tym czasie zasłużył na zwycięstwo. Biała plama na liście triumfatorów wyglądałaby dziwnie, ale może tak trzeba właśnie zrobić.

Pana zdaniem kolarstwo jest dziś bardziej czyste?

- Jest dużo badań, ciężko się przed nimi ukryć.

Częsty argument kolarzy, Armstrong też go używał.

- Gdyby kolarstwo miało być takie jak w czasach Armstronga, to rzeczywiście należałoby je skreślić. My przyznajemy się do wszystkiego, ale bronimy się też, bo wiemy, że u nas nie jest gorzej niż w innych dyscyplinach. Owszem, my byliśmy pierwsi, do nas przychodził najwcześniej doping - też ze względu na ogromne pieniądze. Więcej trzeba by porozmawiać z lekarzami. Kolarze są ostatnim wagonem w dopingowym pociągu. Są sponsorzy, federacje, lekarze, są kontrolerzy antydopingowi. Każdy na tym zarabia. Trzy procent od wygranej z Tour de Pologne musiałem przekazać na rzecz badań antydopingowych. Tak jest do dziś.

Dziś jest pan organizatorem cyklu kolarskich maratonów Merida Mazovia MTB. W nich też trzeba walczyć z dopingiem?

- Byłem jednym z pierwszych organizatorów, który zrezygnował z wysokich nagród dla zawodników. Wywołałem tym święte oburzenie, ale ja chciałem, żeby moje zawody miały przede wszystkim świetną atmosferę, a pierwsze miejsce było na dalszym planie. Bałem się, że ktoś dla zwycięstwa może robić rzeczy, których nie powinien robić. Dziś wróciliśmy do nagród, ale za całokształt, czyli za zwycięstwo w klasyfikacji generalnej.

Dla amatorów w USA Armstrong jest bohaterem, skoro właśnie wielu ludzi zapisało się na zawody triatlonowe z jego udziałem. Kibicom raport USADA, jak widać, mało przeszkadza.

A wam, kolarzom? Cały czas odnoszę wrażenie, że jesteście solidarni z Armstrongiem, trudno go wam zdecydowanie potępić.

- Każdy z nas wie, ile pracy kosztuje dojście do zawodowstwa w tej dyscyplinie. Każdy musiał przejechać setki tysięcy kilometrów, zmarznąć na treningach, potłuc i połamać się po drodze, przejść tę kolarską drogę krzyżową, żeby znaleźć się na tak wysokim poziomie sportowym. Armstrong też to robił, nie zawsze się przy tym dopingując.

Cezary Zamana, ur. w 1967. Były kolarz zawodowy, jeździł w zagranicznych grupach: Ochsner, Subaru-Montgomery, Kelme, Motoroli, Chocolade Jacquest oraz polskich zespołach - Mróz, Mat-Ceresit CCC, CCC Mat, CCC Polsat i Intel-Action. Zwycięzca Tour de Pologne w 2003 roku, mistrzostw Polski w 1999 r., etapu na wyścigu Dauphiné Libére w 1993 r. W 1994 roku ukończył Tour de France na 100. miejscu. W grupach Subaru i Motoroli jeździł w jednej drużynie z Lance'em Armstrongiem. W 1999 roku był zdyskwalifikowany za doping. Pomysłodawca i organizator cyklu maratonów Merida Mazovia MTB Maraton.

Więcej o:
Copyright © Agora SA