Tomasz Kaczor: Nikt nie powie "Tomek, daliśmy ciała"

- Zaczął Mateusz. Chodził za Sebastianem i chciał, żeby Sebastian zrobił z niego deskę. Myślałem sobie: "Dobra, co on tu wymyśla? Jaka deska? Co za szarlatan? Już widzę, jak Mateusz będzie dotykał taboretów tylko piętami i czubkiem głowy". Ale jak to zobaczyłem, od razu wiedziałem, że w to wchodzę - mówi Tomasz Kaczor. Wicemistrz świata w kajakarstwie jeszcze kilka miesięcy temu był poza sportem i żeby utrzymać rodzinę pracował na fermie indyków w Anglii. Wrócił, korzystając m.in. z hipnozy, pomocy Anny Lewandowskiej i treningów w kadrze Chin.

F1 Sport, zobacz najnowszy odcinek

Zobacz wideo

Łukasz Jachimiak: Kilka dni temu zostałeś wicemistrzem świata i zapewniłeś sobie start na igrzyskach olimpijskich w Tokio. A kilka miesięcy temu byłeś emigrantem, który łapie indyki. Opowiesz swoją historię?

Tomasz Kaczor: W zeszłym roku Polski Związek Kajakowy mnie skreślił. Cały czas chorowałem, startowałem nawet z zapaleniem oskrzeli. W krajowych eliminacjach w swojej konkurencji przegrałem z Wiktorem Głazunowem i na międzynarodowych imprezach mogłem się ścigać tylko w nieolimpijskiej konkurencji, jedynce na 500 metrów. Wystartowałem w niej na mistrzostwach świata. Byłem szósty. Ale za dobre miejsca na dystansach nieolimpijskich nie ma stypendium z ministerstwa sportu. No i zostałem bez środków do życia. Liczyłem na związek, ale nie pomógł. Oszczędności z Pucharu Świata zaczęły topnieć. Trzeba było jakoś sobie poradzić. A że są dzieci, to zdecydowałem się na radykalne kroki. Nie było innego wyjścia. Borys ma trzy i pół roku, Bruno ma dwa lata. Chłopcy są najważniejsi. Musiałem ich utrzymać.

Na Pucharach Świata płacą pewnie mało, dlatego oszczędności szybko się skończyły?

- Nie płacą wcale. Ale w zeszłym roku światowa federacja zorganizowała dodatkowe dwa starty o Superpuchar. Znaleziono sponsorów, w puli nagród było 170 tysięcy euro do podziału na zawodników ze wszystkich konkurencji. Mnie się udało zarobić dziewięć tysięcy euro. Ale to były jedyne pieniądze, jakie zarobiłem w ciągu roku, więc jesienią już się prawie skończyły. Musiałem skorzystać z propozycji znajomego i wyjechać do Anglii. A w Superpucharze startuję i w tym roku. Właśnie wróciłem z zawodów w Moskwie.

Ale po sezonie na fermę indyków nie wrócisz? Teraz już zapewniłeś sobie stypendium z ministerstwa.

- Teraz zrobię wszystko, żeby się przygotować do igrzysk. W Tokio chcę zdobyć złoty medal. Byłoby super, gdybym w przygotowaniach był całkiem spokojny i miał też wsparcie którejś ze spółek skarbu państwa. Mam nadzieję, że minister Witold Bańka pomoże, że komuś szepnie o mnie słówko. Bardzo liczę też na to, że dostanę zgodę na pójście indywidualnym tokiem przygotowań. Chciałbym pracować z trenerami, którzy mi teraz bardzo pomogli. Marek Ploch podał mi rękę, ściągnął mnie z fermy w Anglii do Chin. Tam się odrodziłem.

Trener zadzwonił i powiedział" "Tomek, zostaw indyki, przyjeżdżaj do Chin, włączę Cię do ich kadry"?

- Napisał do mnie, że się dowiedział, że wyjechałem do Anglii. Kazał szczerze odpisać, co tam robię - czy wyjechałem z kimś trenować, czy zostawiłem kajaki i mam jakąś inną pracę.

Co tam robiłeś?

- Nie wchodząc w szczegóły, bardzo ciężko pracowałem. Po 12 godzin przez siedem dni w tygodniu. Czasami wieczorem stałem pod prysznicem i nie wierzyłem, zastanawiałem się, co ja tutaj robię. Niejedna łza się wtedy pokulała. Od chłopaków, z którymi mieszkałem często słyszałem: "Chłopie, co ty tu z nami robisz? Przecież jesteś dwukrotnym olimpijczykiem, powinieneś sobie spokojnie żyć i szykować się na kolejne igrzyska".

Ile czasu spędziłeś na fermie?

- Zjechałem do Polski 23 grudnia, byłem tam prawie dwa miesiące. Po świętach zamiast wracać do Anglii poleciałem do Chin. Już na początku grudnia wiedziałem, że będę tam leciał. Proponowano mi, żebym w takim razie odpuścił, mówiono, że nie muszę być aż do świąt. Ale się zawziąłem. Uznałem, że nie dam nikomu powodu, żeby mówili, że nie dałem rady. A i zarobić też chciałem.

Trenerowi Plochowi napisałeś prawdę?

- Tak. I bardzo szybko trener Marek odpisał, że proponuje mi, żebym pracował razem z nim w Chinach, jako jego asystent. I żebym jednocześnie był jego zawodnikiem. Zapewnił, że dostanę pensję, a na miejscu będę miał mieszkanie, wyżywienie, pełne szkolenie identyczne jak mają najlepsi kajakarze w Chinach. Obiecał, że wszystkie pieniądze będę mógł wysyłać żonie i synkom. Skonsultowałem się z żoną. Rozmawialiśmy wieczorem, a już rano ona zadzwoniła i powiedziała: "Słuchaj, mi z chłopcami pomogą rodzice, a ty wyjedź na tak długo, jak będzie trzeba i spróbuj spełnić swoje marzenie. Wiem, jak bardzo chciałeś pojechać do Tokio i powalczyć o medal olimpijski. Spróbuj. Jak nie zdobędziesz, nic się nie stanie. Ale musisz o niego powalczyć, żeby całe życie nie żałować". Zaraz po rozmowie z żoną zadzwoniłem do trenera i zaczęliśmy załatwiać wszystkie formalności. To się działo na przełomie listopada i grudnia.

Ile czasu spędziłeś w Chinach?

- Pięć miesięcy. Na początku maja musiałem wygrać krajowe eliminacje. Te same, które rok temu przegrałem. Teraz wygrałem w takim stylu, że byłem w szoku. Nigdy nie miałem aż takiej przewagi. Nie sądziłem, że jestem aż tak przygotowany. Drugi zawodnik stracił do mnie dwie boje, 20 metrów, to była deklasacja. Wtedy już wiedziałem, że idzie coś bardzo dobrego. A każdy kolejny start jeszcze mocniej mnie budował. Na pierwszym Pucharze Świata jechałem przed Sebastianem Brendelem, trzykrotnym mistrzem olimpijskim, dwukrotnym z Rio. Drugi Puchar Świata: to samo. Potem przyszły europejskie igrzyska, wygrałem, wyprzedzając między innymi Sebastiana. Szczęka mi opadła na podłogę. Czasy na treningach pokazywały, że jestem bardzo mocny. Ale wygrać na zawodach o medale z takim rywalem? To jest coś.

Nie zaczęli Cię wtedy pytać co w tych Chinach jadłeś?

- Cały czas się śmieją. A szczerze mówiąc, to jest dobry trop. Oczywiście w sensie dosłownym. Powiem tak: jedzenie w polskich ośrodkach dla olimpijczyków chowa się przy tym, co dostawałem w Chinach. Ryże, makarony robione przez miejscowych kucharzy, mnóstwo ryb, owoców morza, krewetki zapiekane w piecu, gotowane i w wielu innych postaciach - pyszne jedzenie, zdrowe i ogromny wybór.

Po powrocie do Polski starasz się jeść podobnie? Słyszałem, że pilnuje Cię Anna Lewandowska.

- Aż tak dobrze nie jem, bo i takich produktów u nas nie ma, na przykład wodorostów takiej jakości, i nie mam czasu, żeby sobie wszystko tak przyrządzić. Ale dzięki Ani Lewandowskiej jem dobrze. Trafiłem do niej przez Monikę Pyrek. Po igrzyskach europejskich nasza współpraca stała się już bardzo ścisła. Teraz nie tylko dostaję od niej jadłospisy, ale też z firmy Ani mam przeróżne słodkości, bo jestem łasuchem, a już nie chcę jeść szkodliwych cukrów. O większą pomoc ośmieliłem się Anię poprosić, bo sama do mnie zadzwoniła po tym jak zdobyłem złoty medal. Gratulowała, pogadaliśmy sobie. Strasznie to było miłe. Pomaga mi też firma, której ambasadorem jest Łukasz Kubot. Puromedica zapewnia mi suplementację. Rewelacyjnie mi się wszystko potoczyło.

Wróćmy do Chin - pewnie nie tylko pod względem żywieniowym tamtejszy ośrodek znacznie przewyższa nasze, choćby znany Ci najlepiej Wałcz?

- Pod jednym względem do Wałcza Chińczycy nie mają startu. Warunki mieszkalne są tam dużo gorsze. Zawodnicy sami sobie muszą sprzątać w pokojach, sami muszą nawet prać pościel. Najpierw mieszkałem w hotelu w Gujangu, na wysokości 1600 metrów. Warunki do treningu świetne, ale zdziwiłem się, że sprzątaczki tylko wymieniają ręczniki i to jest koniec ich pracy. Jak się przenieśliśmy do Hongzhu, to zamieszkaliśmy w hotelu o standardzie niby europejskim, ale sprzątaczki też nie sprzątały. A jak w końcu trafiłem do ośrodka już stricte sportowego, to wszedłem do pokoju i od razu wyszedłem. Poszedłem do sklepu, kupiłem przeróżne środki czystości i zestaw szczotek i szczoteczek. Oblałem chemikaliami całe płytki w łazience, założyłem gumowe rękawiczki i szorowałem. Syf był okropny. Jak doprowadziłem pokój i łazienkę do ładu, to trener Marek stwierdził, że teraz to można u mnie jeść z podłogi. Śmiał się, że jeśli tak lubię sprzątać, to zaprasza do siebie. Powiem ci, że jak czasem mocno dostałem w kość i miałem trudne momenty, to przypominałem sobie to pierwsze sprzątanie i znowu szorowałem płytki. Bywało bardzo, bardzo ciężko. Kilka razy już się chciałem spakować i wracać do Polski.

Większa była tęsknota za żoną i synami czy zmęczenie treningiem?

- Wiadomo, że tęsknota. Ale też nigdy w życiu nie harowałem aż tak, jak na chińskich treningach. W Gujangu, czyli na początku, na dużej wysokości, co noc krew ciurkiem lała mi się z nosa. Nie mogłem spać. A nigdy wcześniej takich problemów nie miałem. Ale w końcu się przyzwyczaiłem. Do tęsknoty się nie dało przyzwyczaić. Jak ja byłem w środku dnia, to w Polsce była noc. Czasem dłużej siedziałem, żeby pogadać z żoną i dzieciakami. Ale nie mogłem zawalać na treningach, więc takie okazje na rozmowy były tylko wtedy, gdy następny dzień miałem wolny.

Myślisz, że Chińczycy celowo organizują wszystko tak, żeby sportowcy sami sobie sprzątali, prali i tak dalej? Pieniędzy na zapewnienie obsługi chyba im nie brakuje?

- Możliwe, że w takim podejściu widzą plusy. Pieniędzy na pewno mają bardzo dużo. W Hongzhu mieliśmy do dyspozycji trzy tory. Jeden o długości czterech kilometrów, drugi dwóch i ostatni, pod samym hotelem, kilometrowy. A jak dopłynąłeś do końca najdłuższego toru, to miałeś cztery kolejne tory do treningu w idealnych warunkach. Do tego w ośrodku była wielka siłownia, a wokół niej 400-metrowa bieżnia. Druga bieżnia była zrobiona wokół góry. Miała 700 metrów długości i jej trasa prowadziła trochę pod górę i trochę w dół. Treningi biegowe wyglądały tak, że u trenera Marka biegaliśmy po 10 km wokół tej góry i były też biegi po 2-3 kilometry na rekordowe tempo. Wszyscy się odpalali, na koniec wszyscy padaliśmy na trawę i wymiotowaliśmy. Bardzo dużo mi też dawało korzystanie z komory hiperbarycznej. Po każdym treningu mogłem wchodzić na godzinną drzemkę. Dla regeneracji to jest świetna sprawa.

Pierwszy raz w życiu korzystałeś z takiej komory?

- Tak, nigdzie w Polsce takiej możliwości nie miałem. Mogłem sobie sam wykupić wejścia. Ale trzeba kupić pakiet 40 wejść, bo uznaje się, że tyle daje prawdziwy efekt. To kosztuje 10-15 tysięcy. Dla mnie to potworne pieniądze, nie było mnie stać. W Chinach korzystałem też z kriokomor. One za nami jeździły po kraju. Tirami. My zmienialiśmy ośrodek, lecieliśmy, a sprzęt za nami jechał. Kapitalnie wszystko mają Chińczycy zorganizowane. Tylko te ośrodki mają zastanawiająco zaniedbane. Na koniec się przekonałem, że najgorzej wygląda pekiński, olimpijski. Tor, na którym w 2008 roku walczono o medale igrzysk, jest świetny. Ale w ośrodku są tylko pokoje wieloosobowe, z piętrowymi łóżkami. Wcześniej przez cały czas w Chinach mieszkałem sam, a na koniec dzieliłem pokój z jednym z chińskich kajakarzy.

Byłeś jedynym kajakarzem nie z Chin, który tam przebywał?

- Tak. Był polski sztab, trzyoosobowy, a do tego 12 chińskich kajakarzy i ja. już bliżej startu sezonu zostało ośmiu najlepszych Chińczyków i ja.

Spotkałeś chińskich kolegów teraz, na mistrzostwach świata?

- Tak, trener Marek prowadził ich pierwszą kadrę. W Segedynie jego zawodnicy zdobywali medale. Wygrali dwójkę na tysiąc metrów i ustanowili rekord świata, wygrali też dwójkę na 500 metrów. Z trenerem Markiem zrobili wielką robotę. A teraz trener Marek prowadzi kadrę Kazachstanu. Zrezygnował z pracy w Chinach, żeby przyjąć nową ofertę.

Może niedługo zadzwoni i powie: "Tomek, dawaj do Astany"?

- Na pewno będzie z Kazachami u nas, w Wałczu. Chcę z nim pracować. Po powrocie do Polski cały czas trenowałem na jego planie. Co tydzień dostawałem maila z nową rozpiską. A mój trener klubowy, Dariusz Bresiński, pilnował techniki.

A kto, gdzie i po co Cię hipnotyzował? Jakiś Chińczyk?

- Nie, to się działo w Wałczu. Przed igrzyskami europejskimi. Któregoś dnia przyjechał do nas Sebastian Zachara, trener mentalny. Do końca nie chciał tego zrobić, ale ja i Mateusz Kamiński jesteśmy tacy, że nie odpuściliśmy.

Czyli nie on szukał chętnych, tylko Wy się dowiedzieliście, że on umie robić takie rzeczy i chcieliście sprawdzić czy to działa?

- Zaczął Mateusz. Chodził za Sebastianem i chciał, żeby Sebastian zrobił z niego deskę.

Żeby co zrobił?

- Żeby go położył niemal w powietrzu, dając podparcie tylko pod pięty i czubek głowy. Mateusz nie wierzył, że to możliwe. Ja też nie. Sebastian nam wytłumaczył, że nie każdy jest na hipnozę podatny. Ale po ćwiczeniach oddechowych, które nam zlecił, uznał, że może z nami spróbować.

Na czym polega ten oddechowy wstęp do hipnozy?

- Leżeliśmy na bezdechu i wytrzymaliśmy po pięć minut.

Ile?

- Sebastian też był w szoku, że aż tyle potrafiliśmy wytrzymać. No i zrobił Mateuszowi tę deskę. Jak to zobaczyłem, to byłem w ogromnym szoku. Myślałem sobie: "Dobra, co on tu wymyśla? Jaka deska? Co za szarlatan? Już widzę, jak Mateusz będzie dotykał taboretów tylko piętami i czubkiem głowy". Ale jak to zobaczyłem, od razu wiedziałem, że w to wchodzę. Później miałem z Sebastianem kilka prywatnych sesji i na którejś powiedziałem mu, że cały czas mam w głowie obawy. Że okej, zrobiłem w tym roku już parę fajnych wyników, ale ciągle są takie momenty w wyścigach, że siedzą we mnie obawy, że obok płyną wielcy mistrzowie i chyba jednak są mocniejsi. Sebastian wprowadził mnie w stan hipnozy i wygląda na to, że mnie odblokował.

Jak to jest być w hipnozie? Na ile zachowujesz świadomość?

- To działa na zasadzie półświadomości. Czułem, że płynę, a słyszałem, co Sebastian mówił i co mam zrobić, żebym przestał mieć te szkodliwe myśli.

Co mówił?

- Dotknął mojego ramienia i powiedział, że w chwilach zwątpienia ten dotyk będzie mi przypominał, że na pewno, na sto procent, jestem w stanie wygrać. Teraz jak jest trudny moment na dystansie, to czuję ten dotyk. I wtedy myślę, że dalej pojadę swoje i będzie dobrze. W mojej głowie jest już pewność, że nie jestem wcale gorszy, że trenuję co najmniej tak samo ciężko i dam radę. Bardzo mi się też przydaje to, że wyobrażałem sobie, że płynę cały dystans, od startu do finiszu.

Widziałeś wszystko tak jak zawsze, jakbyś był w kajaku i po prostu płynął?

- Tak było. I wiesz co jest najlepsze? Zawsze to ćwiczenie kończyłem w takim czasie, w jakim na treningu przepływam dystans. Czyli potrafiłem naprawdę sobie w wyobraźni przeprowadzić trening.

Można powiedzieć, że hipnoza była jak symulator?

- Dokładnie tak. Na pewno przed igrzyskami w Tokio z Sebastianem będę chciał popracować jeszcze więcej. Oby Polski Związek Kajakowy się zgodził i zapłacił. Widzę, że to przynosi efekty, mam nadzieję, że związek już też widzi.

Ludzie ze związku źle się czują, że wszystko się tak potoczyło? Zauważyli, że skreślenie Ciebie było błędem?

- Nikt nie porusza tematu. Nikt nie powie: "Tomek, daliśmy ciała". A przecież rok temu na mistrzostwach świata rozmawiałem z prezesem i powiedziałem mu, że jeśli związek mi nie pomoże, to nie będę miał żadnych pieniędzy i będę musiał pójść do jakiejś pracy, żeby utrzymać rodzinę. Tłumaczyłem, że żona nie pracuje, bo się opiekuje malutkimi synami. Prezes mówił, że sobie nie wyobraża, że miałbym odejść i że na pewno mi pomoże. Czekałem jeden miesiąc, drugi miesiąc, i nic. Schowałem dumę do kieszeni i zadzwoniłem do prezesa. Mówił, że pamięta, że się odezwie. Ale później znowu była cisza i kontakt mieliśmy dopiero po tym jak wróciłem z Chin i wygrałem krajowe eliminacje. Po nich prezes podszedł powiedział: "Tomek, dziękuję ci". Stanąłem, jak wryty. - Ale za co? Wygrałem i tyle - odpowiedziałem. - Nie, ty rozwiązałeś problem w polskich kanadyjkach - stwierdził.

Więcej o:
Copyright © Agora SA