Polka dobiegła do Tokio po ścianie. Mistrzyni trenuje w strażackiej wieży

- Trenując po szopach nie zbuduje się systemu, a my jeszcze pięć lat temu wspinaliśmy się na ścianie z której ciekło. Hala była nieogrzewana, nie było nawet toalety - mówi Tomasz Mazur, trener pracujący z polską kadrą we wspinaczce sportowej. Na mistrzostwach świata w japońskim Hachioji złoty medal w sprincie i olimpijską kwalifikację w kombinacji zdobyła Aleksandra Mirosław. We wtorek Polka powalczy w ośmioosobowym finale tej konkurencji, która będzie rozgrywana na igrzyskach w Tokio.
Zobacz wideo

Łukasz Jachimiak: Aleksandra Mirosław została mistrzynią świata we wspinaczce na czas i zdobyła kwalifikację olimpijską. Czy we wtorek może jeszcze wywalczyć medal w kombinacji?

Tomasz Mazur: Zacznijmy od tego, co Ola już zrobiła. Muszę powiedzieć, że matematycznie wyliczaliśmy sobie, że choć to możliwe, to tak naprawdę szansa była bardzo mała. Dla niej i dla jej trenera Mateusza Mirosława to niesamowity sukces.

Oczywiście mówi Pan o kwalifikacji olimpijskiej, a nie o sprincie, bo w nim Ola mistrzynią została drugi raz z rzędu?

- Oczywiście. Szkoda, że wspinaczka weszła na igrzyska jako połączenie trzech konkurencji. Przez to musieliśmy wymyślić koncepcję, jak powalczyć o zdobycie kwalifikacji. Z naszych wyliczeń wyszło, że skoro jesteśmy najlepsi w sprintach, to musimy na nie postawić, bo wysokie miejsca w nich mogą wystarczyć do wywalczenia przepustek do Tokio. Ta strategia okazała się dla nas skuteczna. Mamy porównanie z Francuzami. Anouck Jaubert, która zajęła trzecie miejsce w sprincie, zaczęła rozwijać dwie pozostałe konkurencje, i przez to wydaje mi się, że w sprincie jest wolniejsza. A dokładniej nie przyspieszyła w tym sezonie, tracąc tytuł współrekordzistki świata. Dla Oli duży szacunek, bo my już w sprintach mieliśmy mistrzów, ale teraz oglądamy powtarzalność na mistrzowskim poziomie. Ola dużo poświęciła, żeby obronić tytuł, wszystko podporządkowała temu celowi. Przyjemnie było w Japonii widzieć jej absolutnie profesjonalne nastawienie i przygotowanie. Szczerze, to raczej niezwykła rzecz w tym naszym wspinaniu. A trzeba pamiętać, że Ola normalnie pracuje, studiuje, nie mogła poświęcić sportowi całego życia. Świetnie, że otwiera perspektywy sobie i całemu polskiemu środowisku.

Mirosław będzie jedyną Polką reprezentującą nas we wspinaczce w Tokio, czy inni - na przykład były mistrz świata Marcin Dzieński - mają realne szanse, żeby do niej dołączyć?

- Jeżeli miałbym teraz obstawiać, to będziemy walczyli przede wszystkim o wprowadzenie drugiej zawodniczki. Mamy na to szanse. Natomiast Marcinowi będzie bardzo trudno. On jest mistrzem z 2016 roku, przez trzy lata poziom bardzo się podniósł, Marcin już nie wygrywa sprintów. A żeby być na igrzyskach, trzeba jedną konkurencję wygrywać, a w innych jeszcze troszkę punktów ugrać. Marcinowi będzie trudniej również dlatego, że nie ma mocnych kolegów w kadrze. Niemniej decydująca runda Pucharu Świata odbędzie się w październiku i jest jeszcze czas na to, żeby przyspieszyć i tym samym zawalczyć o awans.

A propos mocnej kadry: w sprincie wygranym przez Aleksandrę Mirosław piąte miejsce zajęła Aleksandra Kałucka, siódma była Patrycja Chudziak, dziesiąta Natalia Kałucka, a 11. Anna Brożek. Świetne miejsca jak na 83 startujące zawodniczki.

- Każda z wymienionych dziewczyn mogłaby zostać mistrzynią świata, każda ma na to potencjał, a sama konkurencja jest do końca nieprzewidywalna. Dość wspomnieć, że mistrzem został Włoch, a wicemistrzem Czech - gdybym mógł obstawiać to w życiu bym na taki wynik nie postawił. Może nie osiągnęliśmy tak spektakularnego sukcesu jak przed rokiem, gdy mieliśmy cztery dziewczyny w pierwszej "piątce", ale zdecydowanie potwierdziliśmy najwyższym poziom. A warto dodać, że zawsze mocne Rosjanki przyjechały świeże tylko na sprinty, nie brały udziału we wszystkich konkurencjach. Cztery koleżanki Oli są cichymi bohaterkami jej awansu na igrzyska, bo one zajmując dobre miejsca w sprincie pozabierały dużo punktów innym zawodniczkom. Ola zrobiła swoje, a jej rywalki zostały wyeliminowane przez pozostałe Polki.

Powiedzmy tu, że punkty do kombinacji zdobywa się tak, że mnoży się miejsce ze sprintów przez miejsce z boulderingu i jeszcze przez miejsce z prowadzenia, a najlepszy jest ten, kto ma najniższy wynik.

- I to rodzi ciekawe emocje. Na przykład na sprintach siedzieli obok nas trenerzy Słowenii, którzy nie mieli w finale żadnych swoich zawodników, ale bardzo wszystko przeżywali i mocno kibicowali Polkom. Wyliczyli sobie, że jak któraś Polka pokona którąś Chinkę, to zapewni finał kombinacji jednej ze Słowenek. Polki nie zawiodły, Słoweńcy obiecali postawić nam piwo. Uprzedzam pytanie - jeszcze nie było okazji.

Mirosław jest mistrzynią sprintu, konkurencji, którą każdy kibic rozumie, bo widzi 15. metrową ścianę i dwie zawodniczki czy dwóch zawodników ścigających się. Wytłumaczy Pan czym są bouldering i prowadzenie?

- Prowadzenie polega na tym, że trzeba dojść jak najwyżej. Droga jest trudna, każdy z chwytów, które trzeba pokonać, ma swój numer i najlepszy jest ten, kto dojdzie do najwyższego numeru.

Moment odpadnięcia od ściany to koniec?

- Dokładnie tak.

Jeżeli dwie osoby albo więcej dotarły do tego samego chwytu, to wygrywa ta, która zrobiła to szybciej?

- Zgadza się. Teraz będzie trudniej, bo w boulderingu każdy wspinacz wie o co chodzi, ale też każdy ma problem z wytłumaczeniem tego. To jest, niestety, format chyba niesprzedawalny w telewizji. W boulderingu mamy cztery krótkie drogi. Każda ma cztery metry. Zawodnik idzie bez liny, pod nim jest ustawiony materac. Zawodnik ma cztery minuty na pokonanie drogi. Tym lepszy będzie, im mniej prób będzie potrzebował. Jak spadnie, to wstaje i próbuje znowu. W środku tej drogi jest jeden chwyt bonusowy. Tak na chłopski rozum: skończenie drogi daje 10 punktów, a dojście do chwytu bonusowego daje jeden punkt. Czyli jak ktoś nie skończy drogi, ale dojdzie do bonusa, to ma jeden punkt. W punktacji dodatkowej liczy się ilość prób do osiągnięcia końca drogi oraz bonusa. Wygrywa ten, kto pokona najwięcej boulderów w najmniejszej liczbie prób.

Dlaczego według Pana to nietelewizyjne?

- Zostanę za to zlinczowany przez fanów boulderingu, bo to najpopularniejsza wśród wspinaczy konkurencja. Sytuacja wygląda tak, że gdyby MKOl miał wybierać co ze wspinaczki znajdzie się w programie igrzysk, to wybrałby sprinty. To jest prosta dyscyplina, widowiskowa. Ale wybierała Międzynarodowa Federacja Wspinaczki Sportowej i ona chciała zmieścić wszystko. Bouldery wydają mi się trochę nudne. Zawodnik spada, odpoczywa przed kolejną próbą. Trudno będzie patrzeć jak facet stoi dwie minuty i myśli. Przekonamy się jaki będzie odbiór. Ale już wiadomo, że na następnych igrzyskach, w 2024 roku, wspinaczka będzie rozgrywana inaczej.

Zamiast kombinacji będzie tradycyjny podział na konkurencje?

- Wtedy ma być osobno speed i osobno dwubój złożony z boulderingu i prowadzenia, które są do siebie podobne. Igrzyska w 2024 roku odbędą się w Paryżu, Francuzi mają dobrych sprinterów, dlatego rozdzielą konkurencje.

Na igrzyskach wystartuje tylko po 20 zawodniczek i zawodników, więc awans to już rzeczywiście wydarzenie.

- Zwłaszcza że każdy z kontynentów musi mieć co najmniej jedno miejsce, swoje ma też gospodarz, a jeszcze MKOl zdecydował, że przyzna po jednej dzikiej karcie. Efekt jest taki, że Europa może mieć tylko czternaście zawodniczek i czternastu zawodników. To jest pewne ograniczenie.

Poza Europą w czołówce są Japonia, Chiny i ktoś jeszcze?


- Afryka i Oceania zupełnie nie, z Ameryki dosyć mocne są Stany Zjednoczone i Kanada. I tyle. Oczywiście są jakieś wyjątki, jak bardzo dobra zawodniczka Valentina Aguado z Argentyny, czy Andrea Rojas z Ekwadoru. Z Azji jeszcze warto wspomnieć Koreańczyków, choć w ostatnim sezonie nieco dostali zadyszki, i Indonezyjczyków, którzy z niewiadomych mi przyczyn nie przyjechali w ogóle do Japonii.

Mirosław w gronie 20 zawodniczek w kombinacji awansowała do finału z siódmym wynikiem. Sprint oczywiście wygrała, 19. była w boulderingu, a 20. w prowadzeniu. Ona może się poprawić w tych konkurencjach?

- Pamiętajmy, że do ósemki dotarły specjalistki od swoich konkurencji, więc w tych dwóch pozostałych Ola będzie walczyła z mocnymi rywalkami. Jest też tak, że te dwie pozostałe konkurencje łatwiej połączyć, być dobrym w obu. Sprint jest zupełnie inny. W finale mamy Olę, czyli mistrzynię sprintu, i siedem najlepszych zawodniczek z Pucharu Świata w boulderingu i prowadzeniu.

Czyli na medal teraz nie ma co liczyć, a czy jest realne, że nasza mistrzyni przez rok stanie się na tyle wszechstronna, by mogła powalczyć o olimpijskie podium?


- Teraz urwanie jakiegokolwiek punktu, czyli zajęcie lepszego miejsca niż ósme w boulderingu albo prowadzeniu, to będzie "wow!". Sprint Ola powinna wygrać na luzie. Może sobie pobiec treningowo i będzie miała duży zapas. Ale któraś z rywalek będzie druga, trzecia, czwarta, więc uzyska dobre punkty. A w innych konkurencjach będzie wyraźnie lepsza. Z obliczeń wynika, że realne dla Oli jest miejsce od czwartego do szóstego. Ale może się wszystko świetnie ułożyć, więc bardzo po cichu można liczyć na brązowy medal.

Na igrzyskach to też będzie cel maksimum?


- Na razie wszystko stawialiśmy na sprinty. Nie mogliśmy zabijać szybkości. Ale w tym momencie Ola ma rok do igrzysk i musi się spiąć. Ma świadomość, że za rok nie będą istotne Puchary Świata w sprintach, że nie będzie mistrzostw świata. Na pewno Ola będzie się poprawiała w tych konkurencjach, w których nie należy do czołówki. Na razie chyba poszła dobrą drogą. Znów wspomnę Francuzkę Jaubert, bo jej przykład pokazuje, że się da. Straciła trochę na szybkości, ale w dwóch pozostałych konkurencjach już nie jest dziewczyną do bicia.

Ale Jaubert nie zdobyła olimpijskiej kwalifikacji.


- Zgadza się, jej droga na razie jest gorsza. I tu ciekawostka. Kolejne kwalifikacje będą w Tuluzie, u siebie Francuzom będzie łatwiej zdobyć prawo startu w Tokio. Ale jeśli się nie uda, to Francuzi szykują sobie jeszcze taką opcję, że wystąpią w kwalifikacjach kontynentalnych o jedno miejsce na igrzyska jako reprezentanci podległej sobie Nowej Kaledonii. A jak już wspominałem, Afryka czy Oceania zupełnie się we wspinaczce nie liczą. Wracając do naszych spraw, to Ola ma bardzo wysoką świadomość celu, na pewno powstanie dobry plan i ona spokojnie przygotuje formę.

Za rok startujecie w Tokio, macie już pewność, że wspinaczka będzie też na igrzyskach w Paryżu i to w rozszerzonej wersji, a co później? Ona na stałe będzie dyscypliną olimpijską?

- Przed przyjściem Thomasa Bacha na szefa MKOl-u były nawet takie plany, żeby wspinaczkę włączyć do programu zimowych igrzysk, bo tam jest mniej dyscyplin i łatwiej coś dodać. Nawet podczas igrzysk w Turynie rozegrano zawody wspinaczkowe jako dyscyplinę pokazową. Jeśli chodzi o letnie igrzyska, to wspinaczka zawsze była wysoko na liście sportów, które zostaną dodane wtedy, gdy usunięte zostaną inne, na przykład zapasy. Zapasy już znikały, ale wróciły. Zagrożony był też pięciobój nowoczesny, bo uznano, że jest niesprzedawalny i bardzo trudny do organizacji. Na młodzieżowych igrzyskach w Buenos Aires widziałem nawet jak z pięcioboju zrobiono czwórbój, bo nie zapewniono koni do jeździectwa. Dziwne jest to wszystko, a na końcu i tak decyduje polityka. Jednym z szefów światowego pięcioboju przez lata był syn Juana Antonio Samarancha [szef MKOl-u w latach 1980-2001]. Przez takie uwarunkowania nie było zmian. Thomas Bach znalazł inną drogę ich wprowadzenia. Już w swoim programie wyborczym przedstawił pomysł. Chodziło przede wszystkim o rozwiązanie innego problemu - z wyborem miasta-organizatora igrzysk. Współcześnie jest tak, że wiele miast się zgłasza do organizacji igrzysk, a później one się wycofują.

Bo w referendach mieszkańcy opowiadają się przeciw igrzyskom.

- Proszę sobie wyobrazić, że do MKOl-u zgłosił się Tarnów i chce robić igrzyska. Abstrakcja, ale dla naszego przykładu to nieważne. MKOl dowiedziałby się w takim przypadku, że w Tarnowie popularny jest żużel i gdyby powiedział, że Tarnów może żużel włączyć do programu igrzysk, to myślę, że takimi igrzyskami tarnowianie byliby bardzo zainteresowani i referendum mogłoby mieć inny wynik niż gdyby MKOl nie złożył takiej propozycji. Bach wymyślił, że każde miasto-organizator obok obowiązkowych dyscyplin będzie mogło dorzucić do programu dwie. Wszystko po to, żeby przekonać do igrzysk lokalną społeczność. Oczywiście te dyscypliny wchodzą okrojone. Są ograniczenia, bo musimy pamiętać, że MKOl i organizator za wszystko płacą, a każda dodatkowa osoba na igrzyskach kosztuje. Właśnie dlatego wspinaczka dostała tylko po 20 miejsc dla zawodniczek i zawodników. Niestety, wioska olimpijska nie jest z gumy. Chociaż gdy igrzyska organizuje bogaty kraj to może pójść szerzej. Jak teraz Japonia, która uznała, że dodatkowo zrobi popularne w swoim kraju karate, bejsbol i wspinaczkę oraz surfing i deskorolki. Może wspinaczka dostałaby więcej miejsc i więcej kompletów medali do rozdania, ale federacja się po to nie zgłosiła. Już wiadomo, że w Paryżu w 2024 roku wspinaczka będzie ważniejsza, ale to nie jest dziwne, bo w Europie nie ma drugiego kraju, w którym ona byłaby tak popularna jak we Francji. Tam wspinaczkę uprawia ponad milion osób.

A w Polsce ilu jest zrzeszonych zawodników?

- W Polskim Związku Alponizmu cztery tysiące. Przy czym pamiętajmy, że to są ludzie z himilaizmu, alpinizmu, kanioningu i speleologii. Czyli z tych czterech tysięcy najwyżej połowa to zawodnicy wspinaczki sportowej. Jeżeli u nas na zawodach startuje 100 osób razem we wszystkich kategoriach wiekowych, to już jest wielki wynik.

Ilu wspinaczy przyjeżdża na mistrzostwa Francji?

- Startuje około 80 zawodników w każdej kategorii wiekowej, przy czym są regionalne eliminacje, żeby dostać się na mistrzostwa. We Francji wspinaczka jest obowiązkowa na lekcjach wychowania fizycznego. Tam w każdej szkole w salach gimnastycznych są ścianki i dzieci trenują. Nie ma jeszcze gwarancji, że na francuskich igrzyskach wspinaczka będzie miała większy program niż w Tokio, bo na papierze takie decyzje będą dopiero w przyszłym roku, ale to jest praktycznie pewne. Jeżeli organizator mówi „Stać nas na tylu i tylu zawodników, jesteśmy w stanie ich zmieścić w wiosce olimpijskiej", to MKOl odpowiada „Proszę bardzo". Sytuacja dla wspinaczki jest bardzo dobra. Idźmy do 2028 roku. Igrzyska będą w USA, czyli w kolejnym kraju, w którym wspinaczka jest bardzo popularna. Bardziej w odmianie skałkowej, górskiej, ale to nie szkodzi, ważne, że olbrzymi rynek jest na nasz sport otwarty. Dowodem choćby film „Free Solo", tegoroczny laureat Oscara dla najlepszego dokumentu. Amerykanie robią ze wspinaczki wielkie widowisko, uprawia ją m.in. Jared Leto, jest coraz bardziej modna. I są potężne amerykańskie firmy produkujące sprzęt wspinaczkowy i outdoorowy. W ich interesie jest, żeby wspinaczka była coraz większym sportem olimpijskim. A w komitecie organizacyjnym igrzysk w Los Angeles bardzo wysoko jest postawiony szef wspinaczkowej federacji USA. Dlatego duże są nasze nadzieje i na igrzyska 2024, i 2028.

Jest po co trenować, a czy jest też za co?

- Jedynym sponsorem Polskiego Związku Alpinizmu jest ministerstwo sportu. A więc dla nas bycie sportem olimpijskim, a nie nieolimpijskim to bardzo duża różnica. To co do niedawna było dla nas wielkim problemem teraz tym problemem przestaje być. Mimo że Polski Związek Alpinizmu jest najmniej dofinansowywanym z ministerstwa, jeśli chodzi o wszystkie nasze federacje sportów olimpijskich.

Ile dostaje PZA?

- W tym roku dostaliśmy 500 tysięcy złotych. Chyba był jeszcze jeden bardzo mały związek, który otrzymał tyle samo pieniędzy, ale szczegółów nie pamiętam. Dla nas i tak pół miliona złotych to dużo, bo to są pieniądze tylko na program olimpijski. Do niedawna mieliśmy milion z hakiem, ale na wszystko, z tego musieliśmy opłacać też m.in. himalaizm. Na wspinaczkę sportową zostawało 300 tysięcy. Teraz mamy 500 tysięcy na program olimpijski, a z nim idzie program szkolenia młodzieży, na który mamy kolejne pół miliona złotych. Czyli wspinaczka ma trzy razy więcej pieniędzy dzięki temu, że stała się sportem olimpijskim. Niestety, bez pieniędzy się nigdzie nie zajedzie. Pewnie, że jest możliwe trenowanie po szopach, ale na tym się systemu nie zbuduje, tak można mieć tylko wybitną jednostkę.

Jeśli chodzi o możliwości, to ile brakuje nam nawet nie do najlepszych, tylko do tych, którzy aspirują do światowej czołówki?

- Dużo pojeździłem po innych krajach, więc wiem, jak inni dopieszczają swoje ośrodki wspinaczkowe, a z jakimi problemamy my się borykamy. Dla porównania: federacja brytyjska, która nie ma takich sukcesów jak nasza, przeznaczyła w ostatnich trzech latach cztery miliony funtów na przygotowania do igrzysk. Oni to przeznaczyli na pięcioro zawodników.

Jak bardzo odstajemy jeśli chodzi o infrastrukturę?

- Na przykładzie Oli Mirosław: czy ona ma szansę, żeby naprawdę porządnie potrenować dwie pozostałe konkurencje? Nie u nas. Ona dopiero niedawno dostała możliwość trenowania sprintu u siebie, w Lublinie. Stało się to dzięki uprzejmości straży pożarnej, która udostępniła jej jakąś wieżę, w której można było ustawić ścianę zakupioną dzięki wsparciu MSiT. Ściana do sprintu ma 15 metrów wysokości, a więc nie wejdzie do standardowej hali mającej 9-10 metrów. Wcześniej Ola dojeżdżała na treningi do Tarnowa z Lublina. Dopiero od dwóch lat ćwiczy u siebie. Był problem, mimo że ściana do sprintu to jest prosta sprawa, bo ona wszędzie jest taka sama: ma 15 metrów wysokości, pięć stopni przechyłu, stała jest droga, zawsze są te same chwyty, nie trzeba nic na niej zmieniać. W pozostałych konkurencjach jest trudniej. W nich na ścianach za każdym razem zmienia się układ chwytów, droga na zawodach jest zawsze inna. My musimy trenować mając możliwość zmieniania drogi, a z tym jest problem. Jest wielka różnica, gdy zawodnik zna drogę, gdy już ją kilka razy przeszedł. Taki trening nie daje odpowiedniego bodźca, jest o wiele mniej wartościowy niż wtedy, gdy za każdym razem wchodzę w drogę, której nie znam, czyli identycznie jak na zawodach. Obrazowo różnica polega na tym, że na zawodach trzeba pokonać trasę z Krakowa do Warszawy drogami polnymi, bez mapy i nawigacji. To inna umiejętność, niż jeżdżenie codziennie znaną autostradą. Widać to na zawodach: Polacy nie odpadają, bo im brakuje siły, czy wytrzymałości - większość naszych błędów to złe odczytanie czy nieumiejętność odnalezienia optymalnej sekwencji ruchów. My mamy bardzo fajne ściany w Polsce, ale to są obiekty komercyjne. Człowiek, który przychodzi się powspinać z ulicy nie jest w stanie nic zrobić na drogach o takiej trudności jak na Pucharze Świata. Dlatego właściciel ściany nie przygotowuje takich dróg. On ustawia łatwą drogę, żeby zarabiać. A my się borykamy z brakiem dróg dla nas. Dla porównania: w zeszłym roku mistrzostwa świata były w Innsbrucku, w centrum przygotowań kadry austriackiej. Tam wszystkie trzy konkurencje można ćwiczyć pod jednym dachem. Trenuje się świetnie, drogi się ciągle zmieniają, warunki do pracy są idealne. A na przykład w Tarnowie drogi były przez trzy lata takie same.

Ta ściana do sprintu dla Oli Mirosław jest chociaż zadaszona?

- Na szczęście tak. Sprint w dobrych warunkach trenujemy od pięciu lat. Wtedy powstała zadaszona ściana w Tarnowie, w hali. Poprzednia ściana niby też była w hali, ale w bardzo złych warunkach. Do 2014-2015 roku trenowaliśmy na ścianie, z której ciekło, bo ona stała w nieogrzewanej hali po starej kotłowni. Wtedy trenować mogliśmy dopiero od marca, w sezonie. Tam nawet nie było toalety, czyli nie mieliśmy zapewnionych podstawowych spraw. Pewnie, że i wtedy robiliśmy wyniki, ale bardzo się cieszę, że nowe pokolenie naszych wspinaczy już takich czasów nie zna. Problem tego pokolenia jest inny. Nasze ministerstwo sportu na wszystko potrzebuje dokumentów. Jako nasz sponsor wymaga, żebyśmy trenowali trójbój, bo on będzie na igrzyskach. Ale przecież w tym momencie trójbój powinny trenować dwie, maksymalnie trzy dziewczyny, jeśli zakładamy, że mają szanse w kolejnych zawodach kwalifikacyjnych [limit dla kraju to dwie zawodniczki i dwóch zawodników]. A pozostałych reprezentantów już trójbój nie będzie dotyczył, skoro do Tokio nie pojadą, a od następnych igrzysk będziemy mieli inne konkurencje. My wiemy o decyzji paryskiej, ale skoro nie ma tego na papierze, to według ministerstwa mamy cały czas robić trójbój. Teraz na MŚ do Japonii ministerstwo powiedziało nam, że da pieniądze tylko na starty w trójboju. Ta koncepcja jest zła. Dlaczego już teraz nie możemy przestawić systemu i pracować i z myślą o Tokio, i o Paryżu? Na Paryż zaczniemy się szykować dopiero za rok i przez to będziemy dwa lata za innymi, bo oni już rozpoczęli swoje programy przygotowujące do igrzysk 2024. Pracuję też z olimpijską kadrą Belgii i widzę, że tam jest kompletnie inne podejście. Tam mówią zawodnikom: „Jesteś młody, przygotuj się do Paryża, idź taką drogą jak chcesz". I tam nie jest tak, że jak w tym roku nie zrobisz wyniku, to na następny nie dostaniesz pieniędzy - cele ustala się indywidualnie pod predyspozycje zawodnika.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.