MMA. Michał Bobrowski, pogromca Szymona Kołeckiego: Wierzę, że w ciągu dwóch lat będę w UFC

Michał "Bober" Bobrowski uchodzi za jeden z największych talentów w polskim MMA. W zeszłą sobotę 23-latek niespodziewanie wygrał z Szymonem Kołeckim (6-1), a teraz marzy o dostaniu się do UFC, najlepszej organizacji MMA na świecie. - Staram się twardo stąpać po ziemi i nie chcę narzucać sobie zbytniej presji, ale wierzę, że w ciągu dwóch lat trafię do UFC - mówi w rozmowie ze Sport.pl.

Szymon Kołecki, były mistrz olimpijski w podnoszeniu ciężarów, od kilku lat prężnie się rozwija w MMA. Wydawało się, że niedługo opuści organizację "Babilon MMA" i trafi do KSW, ale tydzień temu niespodziewanie przegrał z Michałem Bobrowskim. Niepokonany "Bober" to jeden z największy talentów w polskim MMA.

Antoni Partum: Wszyscy poprzedni rywale Szymona Kołeckiego przegrywali w pierwszej rundzie, a ty nie dość, że wytrzymałeś trzy, to jeszcze wygrałeś na punkty. I choć długo z nim walczyłeś, to chyba nie poczułeś zbytnio siły jego ciosu?

Michał Bobrowski: - Dokładnie, jeśli spojrzysz na powtórki w zwolnionym tempie, to zobaczysz, że nie trafiał mnie czystymi ciosami. Kilka razy go przepuściłem i później kontrolowałem walkę. Słyszałem, że ma mocny cios, ale jakoś szczególnie tego nie odczułem.

Byłem underdogiem i nikt ode mnie nie wymagał zwycięstwa. A to sprawiło, że nie odczuwałem zbytnio presji. I sprawiłem psikusa. Kibice myślą, że miałem łatwy game plan na walkę, bo Szymek zawsze od pierwszego gongu wjeżdża w swoich rywali nawałnicą ciosów. A ja tymczasem ciągle miałem z tyłu głowy, że skoro w taki sposób wygrał sześć walk, to może siódmą – dla zmyłki – rozpocznie inaczej. Ale na szczęście nie zaczął, więc w stu procentach mogłem realizować założenia taktycznie, jakie nakreślił mi mój sztab szkoleniowy. Bardzo cieszę się z tej wygranej. To była przełomowa walka pod względem sportowym i medialnym.

Finansowym pewnie także. W przeszłości łączyłeś MMA z byciem ochroniarzem w klubie, czy wreszcie możesz się już utrzymać tylko ze sportu?

- Tak naprawdę to żyję z MMA od 2014 roku. Ale nie utrzymuję się z samych walk, ale także z trenowania. Prowadzę zajęcia, kiedyś w Szkole Walki Drwala, a ostatnio w rodzimym Dierżeniowie. Wygrana z Kołeckim sprawia, że mam jeszcze większy komfort niż dotychczas, a na ochronie nie pracuję już od kilku lat.

Będąc ochroniarzem pewnie miałeś wiele „przygód”. Czy można powiedzieć, że bójki klubowe cię zahartowały i sprawiły, że zainteresowałeś się MMA?

- Nie za bardzo, bo pracowałem w wewnątrz klubu, a na wejściu do lokalu stali doświadczeni ochroniarze, którzy rozsądnie selekcjonowali gości. W środku było już raczej spokojnie. Przez trzy lata pracy miałem ze trzy awantury, więc bez przesady. Były to raczej głupoty niż prawdziwe „bijatyki”. Wychodzę  z założenia, że bić, to się można na ringu lub w klatce, dlatego unikam i unikałem wszelkich zaczepek. Siła spokoju – taka brzmi moja dewiza.

Sporty walki trenowałem od 2010 roku. Zaczynałem od taekwondo oraz bjj [brazylijskie jiu jitsu], później zacząłem trenować także kick boxing oraz muay thai [tajski boks], więc ta pasja się u mnie harmonijnie rozwijała. Przełomowym momentem był 2009 roku i debiut Mariusza Pudzianowskiego w KSW. Wtedy zrozumiałem, że chcę zostać zawodnikiem MMA.

Pudzian był twoim idolem?
-
Idolem to złe słowo, ale bardzo go szanuję, bo gdyby nie jego przejście do mieszanych sportów walki, to MMA byłoby dziś w innym miejscu. Wzorowałem się na wielu zawodnikach. Wiadomo, że Mamed Chalidow był, a może wciąż jest, wybitnym zawodnikiem, ale to Michał Materla i Janek Błachowicz byli moimi idolami. Mało tego, pamiętam jak na KSW 15 Janek przegrał z Rameau Thierry Sokoudjou. Może to głupio zabrzmi, ale popłakałem się wtedy. Strasznie się wtedy wzruszyłem, tym bardziej, że wszystkim kumplom mówiłem, że na pewno wygra. Janek jednak pokazał klasę na KSW 17, kiedy udanie mu się zrewanżował.

Michał Materla zmierzy się teraz z Damianem Janikowskim na KSW 45 w Londynie. Na kogo stawiasz?

- Darzę Michała ogromnym szacunkiem, ale coś czuję, że wygra Damian, choć Michał też ma oczywiście duże szanse. Ostatnio nawet miałem przyjemność sparowania z Janikowskim w WCA Fight Club.

I kto był lepszy?

- To byłoby nieeleganckie, gdybym zdradził, co się działo podczas sparingów. Poza tym, gdy trenowaliśmy wspólnie, to byliśmy na różnych etapach okresu przygotowawczego. A to ma ogromne przełożenie na prezentowaną formę. Mogę jednak potwierdzić, że to prawdziwy dzik. Ale prawdziwą weryfikacją byłaby dopiero walka na gali, a nie na sali. 

Kto jest obecnie najlepszym polskim średnim [do 84 kg]?

- Bez wątpienia jest nim Oskar Piechota. Gdybyśmy się dzisiaj mierzyli, to by mnie trafił raz, drugi i byłoby po walce. Ale mój czas jeszcze nadejdzie. Bardzo ciężko pracuję, aby zajść na sam szczyt.

No właśnie, trenowałeś nawet w amerykańskim JacksonWink, jednym z najlepszych klubów na świecie.

- Pojechałem tam na początku 2017 roku i było to wspaniałe doświadczenie, bo zawsze – również jako trener – wzorowałem się na tym klubie. Starałem się naśladować ich metodykę treningu i ethos pracy. Greg Jckason i Mike Winklejohn [założyciele i główni trenerzy] byli moimi autorytetami. Podglądaliśmy ich na Youtube jak prowadzą treningi, słuchaliśmy podcastów z nimi, a potem sam miałem okazję ich poznać. Coś pięknego.

Czy polscy trenerzy mogą mieć duże kompleksy?

- Absolutnie nie. Jedni i drudzy są świetni. Przecież wielu naszych zawodników trenuje na co dzień w Polsce, a potem walczy w UFC i wygrywa. Taki np. trener Robert Jocz jest prawdziwym fachowcem. Jedyne, co go odróżnia od amerykańskich trenerów to doświadczenie. Jego zawodnicy dopiero od kilku lat walczą w UFC. Amerykański trenerzy trenują fajterów UFC już od kilkunastu lat.

Z kim miałeś okazje sparować w JacksonWink?

- Diego Sanchez, Donald „Kowboj” Cerrone, Diego Brandão, a więc grube nazwiska. I najpiękniejsze jest to, że każdy jest tam równy. Nikt się nie wywyższa. A jak już ktoś świruje, to od razu zostaje szybko sprowadzony na ziemie. Dosłownie i w przenośni. Jedynie „Kowboj” mnie trochę zawiódł. Zawsze wydawało mi się, że jest kozakiem, przynajmniej ma taki PR. A rzeczywistość jest nieco inna. Gdy się z kimś sparował, to nie oszczędzał przeciwnika. Natomiast, gdy sam został uderzony, to zaczynał grymasić i narzekać. Nie pasowało to do jego wizerunku twardziela.

I jak przebiegały te sparingi?

- Z Sanchezem trenowałem tylko bjj, bo jednak jesteśmy w różnych kategoriach wagowych, więc w stójce się z nim nie sprawdziłem. Ale z ”Kowbojem” już tak. Te sparingi uświadomiły mnie, że nawet gwiazdy UFC to też są zwykli ludzie. Każdy z nich ma luki w obronie, albo może mu się zdarzyć gorszy dzień. W JakcsonWink było bardzo dużo sparingów, więc nie mogą być one prowadzone na zbyt dużej intensywności, bo żaden zawodnik by tego nie udźwignął. Zbyt często łapali by kontuzje. Z takimi problemami spotykają się np. w AKA [American Academy Kickboxing].

Jesteś uznawany za jednego z najzdolniejszych polskich zawodników MMA. Jak widzisz swoją przyszłość?

- Dzisiaj tak mówią i jest mi bardzo miło. Ale wiem, że tak jak szybko się wzniosłem, tak szybko mogę spaść. Myślę, że kibice mnie polubili, bo staram się dawać efektowne walki. Wychodzę z założenia, że jestem artystą. Ok, może nie śpiewam, ani nie tańczę, ale też chcę zapewnić ludziom show.

Staram się twardo stąpać po ziemi i nie chcę narzucać sobie zbytniej presji, ale wierzę, że w ciągu dwóch lat trafię do UFC. Na razie jednak mam ważny kontrakt do 2020 roku z Tomkiem Babilońskim i jestem bardzo zadowolony z naszej współpracy.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.