Aleksandra Mierzejewska: Daj spokój, jeszcze w to nie wierzę. Nie czuję się żadną mistrzynią. Wciąż to wszystko do mnie nie dociera, emocje nie opadły. Schodząc z pomostu nie wiedziałam, że mam złoty medal. Po chwili byłam w ciężkim szoku. Gdy udzielałam pierwszego wywiadu po zwycięstwie, nie potrafiłam wydusić nic sensownego po angielsku. Mama, która uczy tego języka, później mnie skarciła. Gramatyczna tragedia, ale wynikała z nieopisanego szczęścia.
- Nie mogłam wstać z łóżka. Wszystko bolało, ale było warto. Marzę teraz o igrzyskach olimpijskich w Tokio, do których jeszcze daleka droga, ale nie wiem, czy cokolwiek przebije ten moment, gdy w Bukareszcie usłyszałam Mazurka Dąbrowskiego. Jak tylko popłynęły pierwsze takty hymnu, poczułam drgawki na całym ciele, a łzy wycierałam flagą.
- Normalne zabawki mnie nie interesowały. Wolałam pracować z ojcem przed domem. Do taczki wkładał mi cement, piasek i chodziłam z tym po podwórku. Lubiłam też wbijać gwoździe. Miałam wtedy 5-6 lat. Mama krzyczała na ojca, żeby się puknął w czoło, że przecież to jest dziecko i nie może mi pozwalać tak dźwigać. Chciała mi zabrać, a ja uciekałam przed nią z tą taczką. Po sześciu godzinach przychodziłam do domu, cała uwalona błotem i krwią na kolanach. Byłam brudnym, ale szczęśliwym dzieckiem.
- Ostatnio jak liczyłam, to wyszło 30 tysięcy kilogramów w tygodniu.
- Tylko że to było dawno. Dźwigałam wtedy 90 kg w rwaniu i podrzucałam 120 kg. Teraz wyrywam 105 i podrzucam 130 kg. Zresztą, nie liczę tego jakoś skrupulatnie. Czasem zrobię pięć powtórzeń i już tona zaliczona.
- W 2010 roku. Miałam 18 lat. Codziennie coś dźwigam. Na obozie haruję dwa razy dziennie. Można powiedzieć, że zamieszkałam na siłowni.
Przed ciężarami rzucałam młotem. Moim trenerem był Krzysztof Kaliszewski, który prowadzi Anitę Włodarczyk. Jeszcze wcześniej - o dziwo - pływałam. Ważyłam 90 kg, czyli 50 kg mniej niż teraz. Byłam całkiem niezła, ale trochę grałam nie fair. Jak płynęłam "motylkiem", to robiły się takie fale, że rywalki były bez szans.
- Potrafię i lubię śmiać się z siebie, ze swojej wagi [140 kg]. Taka jestem. Na kadrze wołają na mnie "Punia". Ale wcale nie urodziłam się z takim luzem. Moje słodkie dzieciństwo tak naprawdę skończyło się na szóstym roku życia. W szkole podstawowej i gimnazjum przeżyłam mnóstwo problemów. Wyróżniałam się wzrostem i masą, a dzieci bardzo nie lubią odmieńców. Właśnie tak byłam postrzegana przez rówieśników.
- Ciągle były jakieś szykany. Mama była wołana do szkoły. Nauczyciele skarżyli się, że jestem agresywna i wyżywam się na innych uczniach, a ja się po prostu broniłam. To był naprawdę trudny moment. Dosłownie całe życie zaczęło się sypać. W rodzinie przestało się układać, mama została sama, a ja miałam dosyć ciągłych zaczepek i szturchania na korytarzach. Wcześniej wszystko w sobie jakoś tłumiłam. Byłam skryta. Nawet gdy ktoś mnie obrażał, to bałam się cokolwiek powiedzieć. W końcu zaczęłam wybuchać. Po każdym pociągnięciu za włosy, używałam siły, choć nie czułam później żadnej satysfakcji.
Dzieci potrafią być okrutne. Nie akceptowały tego, że jestem większa, mam więcej siły. Niedawno odwiedziłam to gimnazjum, w którym spotykały mnie największe przykrości. Weszłam do środka, ale na krótko. Zobaczyłem w kącie dziewczynkę, też masywną i większą od innych dzieci i nie wytrzymałam psychicznie. Musiałam wyjść. Była dokładnie taka jak ja, odrzucona przez innych rówieśników. Widziałam, że boi się gdziekolwiek ruszyć. Kolejny odmieniec, który nie może liczyć na zrozumienie. Dlatego trzeba popychać dzieci do sportu, który oprócz rozwoju fizycznego, uczy też szacunku do drugiego człowieka. W przeciwnym razie taki młody człowiek może zostać bardzo szybko zgnębiony i ciężko mu będzie odnaleźć się w dorosłym życiu. W ogóle to chciałabym ten problem bardziej nagłośnić. Mam zamiar pojechać do swojej podstawówki, w której byłam nękana, zorganizować spotkanie z dziećmi. Wiem, co mówię. Dla mnie w pewnym momencie przychodzenie do szkoły zaczęło być męczarnią.
- Ciężary mnie uratowały. Dały wiarę w siebie i wyleczyły z wielu kompleksów.
- W hali w Forcie Bema. Obiekt ma 50 lat. Nie był ani razu remontowany. Zimą maksymalnie jest 8-10 stopni. Raz trenowaliśmy nawet przy 5 stopniach Celsjusza. Było tak zimno, że nie byłam w stanie rozgrzać nadgarstków. Z samym gryfem ciężko było cokolwiek zrobić. Mam nadzieję, że wkrótce miasto znajdzie pieniądze na remont hali, która jednak ma swój klimat. Ukształtowało mnie to miejsce. Gdybym od razu miała zapewnione luksusowe warunki, to pewnie nie byłabym tu gdzie teraz.
- Ale w każdym zawodowym sporcie trzeba oswajać się z bólem. Nie ma drogi na skróty. Na pewno podnoszenie ciężarów jest specyficzną dyscypliną. Odbiega od stereotypu, w którym kobieta powinna błyszczeć i najlepiej siedzieć w kuchni. Tyle tylko że ja zawsze byłam obok ludzi. Wybierałam trudniejsze i samotne ścieżki. Trzymałam się motta: "Barany chodzą w stadzie, a Orły latają samotnie".
- Cały czas słyszę, że robię sobie krzywdę. Jeszcze rok temu znajomi mi mówili: rzuć to żelastwo, idź do pracy i żyj jak normalny człowiek, a tak tylko tracisz zdrowie i nie wiadomo czy w ogóle dostaniesz stypendium. Słuchałam tych uwag, ale intuicja podpowiadała mi, że w końcu zostanę mistrzynią i cel osiągnęłam, chociaż niewiele brakowało, a naprawdę rzuciłabym to wszystko w diabły i żadnego triumfu Bukareszcie by nie było.
- Na początku stycznia chciałam zrezygnować z ciężarów. Przez brak stypendium, zostałam praktycznie bez grosza przy duszy. Nie miałam co do lodówki włożyć. Musiałam pożyczać na jedzenie. Praktycznie żadnych perspektyw. Zapłakana nie chciałam wstawać z łóżka. Powiedziałam sobie, że trudno, widocznie trzeba porzucić marzenia bycia najlepszą sztangistką i iść do pracy. Jakiejkolwiek, na kasę do "Biedronki", ale żeby cokolwiek mieć. Na szczęście finansowo wsparła mnie piłkarska Legia Warszawa. Postanowiłam dociągnąć do mistrzostw Europy. Dopiero po nich miałam zadecydować, czy będę kontynuowała karierę do igrzysk w Tokio. Teraz wiadomo, że będę walczyła. Mogę liczyć na stypendium, zostałam też objęta indywidualnym programem przygotowań olimpijskich, a to ogromny komfort. Moje sportowe życie uległo zmianie o 180 stopni. Ze skrajności w skrajność. Jeszcze wczoraj nie miałam na chleb, a teraz mogę się skoncentrować tylko na treningach.
Nagle też pojawiło się mnóstwo tzw. przyjaciół. Tysiące. Piszą z gratulacjami, nawet ci z podstawówki, którzy mnie gnębili. Może oczekują, że odnowimy kontakt, ale nic z tego.
FOT. KUBA ATYS
- Zwyczajne "Dziękuję". I koniec. Nie mam ochoty z nimi rozmawiać. Ciepło wspominam jedynie tych, którzy byli ze mną w najgorszych chwilach.
- Poczytałam komentarze i trochę się załamałam. Chciałabym, żeby Polacy wspierali się w każdej sytuacji. Niestety, jesteśmy takim narodem, który karmi się hejtem. Zależy mi, żeby ludzie byli dla nas bardziej wyrozumiali. Przecież nie jesteśmy maszynami do dźwigania.
A temat dopingu powoli mnie już męczy. Najlepiej, żeby tą sprawą zajmowali się nasi działacze. Ja wiem co mam robić. Jestem w antydopingowym systemie ADAMS. Codziennie muszę zgłaszać, gdzie jestem. Jeżeli kontrolerzy nie zastaną mnie w domu o wskazanej porze, grozi mi żółta kartka. Dwie tego typu kary i jestem zawieszona.
Zresztą, brzydzę się dopingiem. Jestem wrogiem koksiarzy. W Bukareszcie na mistrzostwach nie było oszustów. Zostali wcześniej zdyskwalifikowani i wyniki się unormowały. Kiedyś przyjeżdżałam na zawody i nie poznawałam niektórych rywalek. Miały bardzo zmienione twarze, rozbudowane muskulatury i niską barwę głosu. Na szczęście powoli ten sport wychodzi z kryzysu.
- Nie wiem. Nie myślę o tym. Hiszpanka Lifia Valentin ma 33 lata i jest w świetnej formie, osiąga sukcesy. Nie zamartwiam się na zapas problemami ze zdrowiem. W końcu każdy na stare lata ma jakieś dolegliwości. Nawet ludzie, którzy nie trenują, to w pewnym wieku zaczynają odczuwać trudy życia. Jak ma tak być ze mną, to wolę wygrać co mam do wygrania, a później się leczyć. Będę fajną, dużą babcią. Już to nawet widzę. Siedzę w wiklinowym fotelu. Oczywiście z odpowiednio wzmocnioną konstrukcją. W mim przypadku to bardzo ważne. Ostatnio na spotkaniu opierałam się o takie wiklinowe siedzenie. Przez pół godziny siedziałam na tzw. Małysza. Wiedziałam, że jak klapnę, to fotel nie wytrzyma mojej wagi. Już to przerabiałam. Raz złamałam krzesło w kawiarni. Cicha, spokojna atmosfera i nagle trzask. Leżę na podłodze. To nie koniec. W tamtym roku urwałam huśtawkę, albo jak byłam mała, to w przedszkolu umywalka nie wytrzymałam mojego naporu.
- Nigdy. Jako niemowlak płakałam tylko wtedy, kiedy byłam głodna. Gdy trochę podrosłam ciągle miałam apetyt. Skończyłam obiad i znów zaglądałam do garnka. Pytałam się, co będzie na kolację.
- Schabowy, szpinak i buraki. Przypływ mocy gwarantowany.
- Raczej nie pasuję do tego przedstawionego świata. Mam konto na instagramie i widzę co się klika. Nie mam nic do trenerów lub instruktorów fitness, którzy pokazują swoje ciało, ale jeśli oprócz zdjęć wyrzeźbionych ciał idzie za tym jakaś treść i mają coś konkretnego do przekazania. Takich osób jest jednak niewiele. Częściej widzę zdjęcia, które są zwykłymi przechwałkami w stylu: "spójrzcie i podziwiajcie ten sześciopak, możecie mi teraz zazdrościć". Ja nie potrzebuję w ten sposób się dowartościowywać. Jestem w związku ze wspaniałym mężczyzną, który mnie kocha i ogromnie wspiera.
Poza tym kobiety, gdy stają przed lustrem, często zaczynają narzekać. Łapią się za tłusty boczek i mówią: "O matko, ale przytyłam". U mnie jest dokładnie na odwrót. Oglądam siebie i czasem wyskakuję z tekstem: "Kochanie, bicek mi zmalał, barki mi zeszły. Trzeba potrenować".
- Nie! OK, każda kobieta lubi dobrze wyglądać, tylko u mnie to uczucie mija po dziesięciu minutach. Później najchętniej ściągnęłabym kieckę i usunęła makijaż. Męczy mnie to. Zdecydowanie wolę założyć swój "wełniak", spodnie treningowe i iść na siłownię. Tam czuję się najlepiej. No, i oczywiście w domu w towarzystwie mojego narzeczonego. Najbliższy weekend będzie pierwszy od czterech miesięcy, który spędzimy razem. Planuję totalną labę, nigdzie się nie ruszam. Walnę się do łóżka, odpalę "Grę o Tron" i w końcu się wyluzuję.