Wyprawa na K2. Najpierw kamienne bombardowanie, a potem... potwór wielkości dziesięciu Pałaców Kultury! "Przeżyliśmy!"

"Jak się czuje facet, któremu kamień przetrącił łapę, przez którego przejechała lawina, po którego ma przylecieć helikopter, aby go zabrać z imprezy, o której marzył całe życie i który jest tak otumaniony, że nie wie, co się wokół dzieje?" - Rafał Fronia, uczestnik Narodowej Zimowej Wyprawy na K2, który z powodu wypadku musiał zakończyć udział w ekspedycji zamieścił emocjonalny wpis na Facebooku.
Rafał Fronia w drodze szpitala Rafał Fronia w drodze szpitala www.facebook.com/notes/polski-himalaizm-zimowy-2016-2020-im-artura-hajzera

Na facebookowym profilu Polski Himalaizm Zimowy ukazał się najnowszy wpis Rafał Froni, który od początku ekspedycji na K2 prowadził dziennik wyprawy.

W najnowszym - 11. wpisie pt. "Pożegnanie z górą", Fronia niezwykle szczegółowo opisał dramatyczne wydarzenia, do których doszło 9 lutego. Podczas podchodzenia do obozu C1 (5900 m) samoistnie spadający kamień uderzył Rafała Fronię w przedramię, powodując złamanie. Z tekstu Polaka wynika, że to był tylko początek dramatycznych wydarzeń na K2. 

RAFAŁ FRONIA, CZYLI REŻYSER HIMALAJSKIEGO KINA AKCJI. "CZEKAM NA KSIĄŻKĘ!"

Początek "bombardowania"

"Zerkam w górę, zerka Piotr [Tomala], setny raz. Zaczyna się. Leci pierwszy Kamikaze... frr, obok. Słyszymy śpiew gwiżdżącego powietrza, które tną ostre krawędzie kamieni. Kolejne metry, kolejne świsty, furkoty, grzmotnięcia granitu o granit.
Doszliśmy do zęba, zaraz zakręt w prawo, trawers i rzęchowisko. Gdy kolejny, milionowy raz uniosłem głowę, zobaczyłem go. Nie było świstu. Po prostu leciał.
Padłem pociągając na lód Piotra, a sekundę później wisieliśmy na linie uderzeniem oderwani od ściany. Zanim się połapałem o co chodzi, mózg wysłał wiadomość, impuls.
Ból! Ręka. Zaplątany w uprząż nie mogłem się ruszyć, a 'Krótki' [Piotr Tomala][próbował dopytać: 'co się stało?'. Pytał jak nakręcony: co jest? czy dostałem, gdzie? Jak to co się stało?" - opisuje Fronia.

"Zapieprzający potwór wielkości dziesięciu Pałaców Kultury"

Na kamiennym bombardowaniu wcale się nie skończyło. Kiedy Tomala pomagał Froni w przepinaniu i powolnym schodzeniu, zauważyli pędzącą na nich lawinę.

"Spojrzałem w górę. Nie, nieee, to nie może być prawda. To jaja, to żart. To..., to..., nie wiem co to. Ale czoło zapieprzającego potwora było nieprawdopodobne. Tam, w górze urwał się serak [wielotonowa bryła lodu] wielkości dziesięciu Pałaców Kultury. Pieprznął w zbocze i rozbryzgnięty na miliard lodowych brył pchany grawitacją, ruszył w dół - relacjonuje Fronia. - Dwóch żółtych 'Minionków' z jednym okiem czołówki, gapiących się jak wół na malowane wrota i przyczepionych do takiej samej żółtej wstążeczki.
Piotr wypiął się i skoczył w skały, w dół, jak pantera, a ja za nim. Ale lina, do której byłem wpięty... ta cholerna lina trzymała i zawróciła mnie jak bungee z powrotem na dno kuluaru. Wstałem. Lewa ręka bezwładna, na prawej łapawica, a na linie zakręcony karabinek. A naprzeciw mnie sto pociągów śmierci, wypakowanych śniegiem i lodem, wprost na mnie gnała ściana, jak francuskie TGV na prostej. Zębami zdjąłem łapawicę i niezdarnie odkręcałem karabinek, kawałeczek po kawałeczku: pół obrotu... a TGV jest o 500 metrów, kolejne pół obrotu: 300 metrów, pół obrotu... puścił!".

"Michał Anioł wykuł wspaniałą dłonią szczeliną"

Fronia pisze dalej: "Nie pamiętam jak znalazłem się na skałach, ale wiem, że tutejszy Michał Anioł, który wykuł swą wspaniałą dłonią szczelinę, w którą wpadłem zasługuje na moją dozgonną wdzięczność. Żaden Dawid, żadna Pieta nie ucieszyła mnie swym widokiem tak jak ta mała, wąska wnęka, dopasowana idealnie do mojego ciała, szczelinka, która zakryła mnie dokładnie tak, jak zamek w drzwiach zakrywa klucz. Tylko tam wlazłem, tylko przekręciłem się, jak ten klucz klinując wewnątrz... i łupnęło. Nie jakoś mocno, nie jak ostatnio. Teraz to jakby ktoś we mnie dmuchnął. To tylko pyłówka, silna, ale pyłówka. Impet szedł dnem kuluaru, tam gdzie liny... pociągi pędziły z minutę, a gdy zrobiło się cicho, wylazłem z zamka, drąc się jak opętany, szukałem 'Krótkiego', wokół ciemno, zewsząd lecą śnieżne kulki... 'Krótki!', 'Krótki!', żyjesz? Tak, jest, wyłazi zza skał, biały, rozklekotany jak nieposkręcany model zabawki.(...) Przeżyliśmy".

"Dziennikarka pyta jak się czuję..."

Po lawinowym cudzie, Fronia miał w sobie tyle adrenaliny, że czuł się, jakby był pijany. "Nic nie czuję, drżą kolana, ręce, lata, szczęka i kask. Wraca ból, ręka zwisa jak zwiędnięty kwiat.(...) W bazie nafaszerowany prochami jak wielkanocny gołąbek z mięsem, z lekkim rozbawieniem patrzę jak mnie bandażują, zakładają szynę. Dopiero jak Snopek dotyka wielbłądzich garbów, które wyrosły mi na ręce drę mordę jak zarzynany i grożę, że za chwilę dostanie zdrową ręką w łeb".

Kontynuuje: "Dzwoni telefon. Dziennikarka pyta jak się czuję... wieści lecą jak światło, albo szybciej. Świat już wie. No właśnie: jak się czuje facet, któremu kamień przetrącił łapę, przez którego przyjechała lawina, po którego ma przylecieć helikopter, aby go zabrać z imprezy o której marzył całe życie i który jest tak otumaniony, że właściwie nie wie co się wokół dzieje?".

Dla Froni to był koniec wyprawy. Z powodów proceduralnych i kiepskiej pogody, musiał długo czekać na helikopter, którym został przetransportowany do szpitala w Skardu. "Od ketonalu robi mi się niedobrze, zapomniałem, że nie jadłem... od 24 godzin. Mosin [kucharz ekipy], wstań i usmaż mi naleśnika, marzę... albo cokolwiek..." - pisze Fronia.

Inne góry przed nami

Prawdopodobnie był to ostatni odcinek niezwykłego "Dziennika Wyprawowego", który prowadził od początku polskiej ekspedycji na K2. "Nie, nie wygrażam losowi. Raczej składam mu obietnicę, że wrócę. Bo choć K2 jeszcze wciąż dla Polaków, to już nie dla mnie.
Chłopaki, trzymajcie się tam. 'Chmielu' łosiu jeden, myj kawiarkę zaraz po zaparzaniu, bo zamarznie, a Ty 'Krótki', częściej zadzieraj głowę w ścianie. I pamiętajcie... inne góry przed nami. Czekam na Was Wszystkich na lotnisku" - zakończył Fronia.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.