Wyprawa na K2. Rafał Fronia, czyli reżyser wysokogórskiego kina akcji. "Z tego dziennika musi powstać książka!"

- Pędzi na mnie biała ściana. Potężna, jak z filmu o tanich efektach, sztuczna, nierealna, w ogóle tu nie pasuje. Ale pędzi, i wyje. Myśli zagłusza ryk. Myśli i mój krzyk: laaawiiinaaa! Wuuu, duuu, buuu.... i nagle cisza - to fragment Dziennika Wyprawowego, autorstwa Rafała Froni, uczestnika wyprawy na K2.
Rafał Fronia na Lotnisku Chopina przed wylotem polskiej ekipy na K 2. Rafał Fronia na Lotnisku Chopina przed wylotem polskiej ekipy na K 2. Fot. Jacek Marczewski / Agencja Wyborcza.pl

"Dziennik, który zapiera dech w piersiach"

Fronia to jeden z najbardziej barwnych polskich himalaistów. Maratończyk i podróżnik, przetrwał wybuch wulkanu. Uczestnik wypraw w najwyższej góry m.in. na Broad Peak w 2010/2011 roku oraz inne jak Nanga Parbat (8126 m), Dhaulagiri (8167 m), Pik Lenina (7134 m) i Baruntse (7129 m). Był również na szczycie Gaszerbruma II (8035 m) i Lhotse (8516 m).

Niestety, w piątek, podczas schodzenia do obozu I spadający kamień złamał przedramię Froni. Polak został przetransportowany do szpitala w Skardu.

Podczas Narodowej Zimowej Wyprawy na K2 zajmował się m.in. prowadzeniem Dziennika Wyprawy. W niezwykle barwny sposób opisywał życie w bazie. Jego wpisy były publikowane na facebookowym profilu Polskiego Himalaizmu Zimowego. Niemal każda notka zdobywała kilka tysięcy polubieni i setki komentarzy: "Genialne, nie można oderwać się od czytania", "Z tego dziennika powinna powstać książka. Czytam z zachwytem i czuję, że jestem z Wami na K2", "Opowieści spod K2 zapierają dech w piersiach, a doznania te potęguje świetne pióro pisarza", "Najlepsza powieść sensacyjna, jaką w życiu czytałam!" - to tylko niektóre opinie, które można znaleźć pod tekstami Artura Froni.

Przedstawiamy najlepsze fragmenty (pisownia oryginalna).

Jedzenie w bazie pod K2 Jedzenie w bazie pod K2 www.facebook.com/AAPORIK

"Kucharz cudotwórca i pizza megagigant, szaszłyki"

16 stycznia

"Siadam, zaczyna się przebieranie. Zdjąć piżamkę to nic, ale założyć koszulkę, która ma -27... trzeba szybko, ale delikatnie. No bo sopelki wiszą. Ubieranie kończą buty, okulary i co tam będzie potrzebne. Teraz trzeba upchać i rozmrozić kilka rzeczy zamarzniętych nocą na kamień: krem, pasta do zębów, chusteczki. Upycham to... no tam, gdzie ciepło. Zabieram jeszcze butlę z nocnym siku i wyłażę. W cieniu - 25, zza Broad Peaka o 8:31 wyjdzie słońce, o ile wyjdzie... I zrobi się -16 do południa.

"Od 8 w mesie stoi herbata i milktea, kto chce idzie, kto nie, gnije w śpiworze do 9. Wtedy wjeżdża śniadanie. Niezmienny, żelazny zestaw: jaja, ciapati, naleśnik, owsianka. Złażą się uczestnicy, śniadanie kończymy kawą... I do roboty: beczki, wory, depozyty, liny, przepaki, poprawianie namiotów, suszenie zalodzonych śpiworów, karimat.

Nadchodzi lunch. Zbieramy się w mesie, odkażanie rąk i można wsuwać ryż, pakorę, jaka na sto, ale zawsze twardych sposobów, kurczak, czasem makaron, dal, jakiś inny sos, pakora, szczątkowe warzywka...

Dzień szybko mija. Już o 15:31 za grań zachodzi słońce. I choć nie robi się ciemno to nie da się już potrzymać książki bez grubej łapawicy, nagle robi się w namiocie -17, -19, -21..., w kilka minut. Trzeba nałożyć kilka dodatkowych warstw, chusta na usta i nos, bo oddychanie tak zimnym powietrzem może być groźne. Życie w Bazie chowa się do namiotów, do mesy. Siedzimy, gadamy, jest wesoło, atmosfera cudna. Kolacja, to właściwie ta sama odsłona lunchu, dochodzi tylko deser. Jakiś budyń, owoce siekane z puszki, ale mieliśmy też pizzę mega gigant i szaszłyki... Nasz kucharz Mosin, sprawdzony na kilku zimach, to nasz cudotwórca kuchni".

Jedzenie w bazie pod K2
https://www.facebook.com/AAPORIK

Jedzenie w bazie pod K2
https://www.facebook.com/AAPORIK

"Nocne siku musi być przygotowane"

16 stycznia

"Jest 19:30. Za dużo czasu na spanie, więc książka. Trzymam ją jedną ręką, w rękawicy, a drugą tulę butlę z ciepłą wodą turlając ją po brzuchu, gdy dłoń na zewnątrz zgrabieje: szybka zmiana... tak co 2 minuty. W świetle czołówki widać smugę pary, z ust, jak z pyska smoka bucha ciepło, płynie strugami do góry, znajduje sznureczki okulary, skarpetki i inne bambetle... I powoli oblepia to białymi lodowymi igiełkami, które rano runą na mnie śnieżycą jak tylko poruszę się lekko. Ale to jeśli nie wieje.

Bo wiatr jest tu prawie ciągle. I zrzuca tą biel od razu. Wiatr. Ten w górze warczący jak pociąg i ten tu, szarpiący tropikiem jak ceratą, szeleści, trzepoce, szumi, warczy, świszcze... i wciska śnieżny pył do namiotu, oblepia zamki, zakleja wszystkie szpary. Jak wieje wiatr, to nawet gdy na zewnątrz świeci słońce, to tu w namiocie pada śnieg.

Ale co by się nie działo... buff na usta i nos, czołówka na czapę i książka w zarękawiczoną dłoń. Gdy sen nie nadejdzie, czeka mała tabletka, trzeba jeszcze wylać stygnącą wodę z butli, nocne siku musi być przygotowane.

Teraz spać, dopiąć zamek w śpiworze, umościć się, znaleźć sobie pozycję między kamieniami i lodowymi występami, zapakować do śpiwora co tam trzeba i lulu. Minął zimowy dzień w bazie pod K2..."

CAŁY WPIS DZIENNIKA WYPRAWOWEGO Z 16 STYCZNIA

"Ruszamy na walkę z potworem"

17 stycznia

"Wchodzimy na lodowiec. Płaska, idealnie lodowa powierzchnia. Tylko zimą można przeglądać się w takim lodzie. Nie ma śniegu. Jednolita, mleczne lodowe jezioro, zastygłe. Ale gdy bliżej się przyjrzeć widać żyłki krystalicznego, przezroczystego lodu, można zajrzeć w głąb, w mroczną i zimną czeluść jeziora. Po powierzchni plączą się ciemniejsze smugi, jak żyły kryształu w skalnej masie. Widać tam zastygłe, uwięzione kamienie, bąbelki powietrza, skazy burzą ideał.

Lodowiec zaczyna się piąć, a jego sztywne cielsko pęka siecią szczelin, bruzd głębokich aż do czerni niewidocznego dna. Kluczymy: w lewo, w prawo, skaczemy na wskroś. Przed nami majaczy niewielki icefall a tuż przed nim, czarny grzbiet żebra Cassina, niczym plecy smoka z trójkątnymi, ostrymi wypustkami skał streczącymi z kręgosłupa potwora zalegającego zbocze wylewa się na lodowiec, to nasz droga.

Przywdziewamy nasze zbroje, niewielkie czekany, kolorowe chełmy, sprawdzamy radia, ostatni łyk tego co na plecach w camelu... i ruszamy, na walkę z potworem, którego głowa, rycząc i dudniąc schowana jest tam, daleko w górze. Więc celem jest łeb, a my stoimy dopiero na końcu ogona..."

CAŁY WPIS DZIENNIKA WYPRAWOWEGO Z 17 STYCZNIA

Ręcznik w ruch, świeże ciuchy i truchtem do piecyka. Zęby szczękają...

19 stycznia

"Od pięciu dni nie ma słońca, wstaje kolejny bazowy, szary dzień wyjący wichrem jak siedząca przed namiotem hiena. Cerata tropiku szeleści i trzeszczy jakby za chwilę zaspy miały wtargnąć do środka. Dziś dzień kąpieli. Niby nic, ale...

W kuchni połączonej z mesą niewielkim przedsionkiem topi się lód, woda zaczyna parować.

Zabieram czyste rzeczy, mały ręcznik. Płyn do kąpieli ląduje pod pachą... czekam, aż zrobi się plastyczny i będzie go można wycisnąć z lodowej skorupki. Otulony puchową kurtką kroczę do łaźni. Wspomniany przedsionek, to nakryty foliowym tarpalem i wyposażony w karimatę leżącą na lodzie i krzesełko zaułek w plątaninie namiotów, lin i pianek. Zawieszam dobytek i biorę z kuchni wiaderko z gorącą wodą i kubek. Szybko zrzucam to co mam na sobie, bose stopy stoją na lodowej powłoce pokrywającej karimat, tuż obok -21 stopni, łaźnię czas zacząć brrrr, kubkiem nabieram wody, i wylewam to na głowę, parzy! Ale spływająca woda stygnie szybko, na ramionach jest ciepła, na brzuchu letnia, gdy spływa po kolanach już czuć, że stygnie, a dotknąwszy stóp ledwie płynie, zaraz pogrubi lodową skorupę na karimacie, na której soję, trzeba uważać by nie wywalić orła... Ale już płyną następne kaskady i kolejne kubki. Klitkę wypełnia para, którą co chwila wydmuchuje na zewnątrz wdzierający się do środka wiatr. Szampon, woda, szampon, woda. Trwa wyścig. I cały czas nerwowe dreptanie w miejscu. Wreszcie lodowa posadzka topnieje, już stoję w letniej wodzie, ale to chwila. Wiadro jest puste. Ręcznik w ruch, świeże ciuchy i truchtem do piecyka. Zęby szczękają... coraz wolniej, można się rozluźnić... wokół wraz z ciepłem płynie po mesie zapach czystości, szamponu, dezodorantu. Mało tu pasujący... chłopaki patrzą na mnie jak na przybysza z innej planety.

Odzywają się głosy: ja poczekam na słońca, eeee z brudu jeszcze nikt nie umarł... faktycznie, może lepiej było poczekać? Ale ten oddech skóry, która stała się jakby inna... bezcenne.

Mija dzień, w górze trwa walka, z wiatrem i ze ścianą, nieważne, że wieje, tu wieje zawsze. Zdobywamy kolejne metry Góry, oswajamy smoka pętając go żółtym sznurowadłem kewlarowej nici."

>CAŁY WPIS DZIENNIKA WYPRAWOWEGO Z 19 STYCZNIA<

"Jakże mali tu jesteśmy, jak niewiele znaczymy dla tej krainy"

23 stycznia

"Warto oddalić się od bazy, choćby po to by z perspektywy zobaczyć, jak wygląda. Porzucone w środku niczego kolorowe drobinki namiotów, jak kilka rozsypanych lentilków i mała paczuszka mesy. W ogromie lodowca, dzikiej, potężnej doliny to zaledwie kilka ziarenek. Jakże mali tu jesteśmy, jak niewiele znaczymy dla tej krainy. Cóż ją powstrzymuje, aby te obce drobinki zgnieść, pochłonąć do paszczy szczeliny?

Horyzont poszarpany graniami, niczym wielki kocioł, poza który nie sięga wzrok, a to co wokół? Niezmienne, dziewicze, cóż znaczy te kilka kolorowych linek, które znaczą naszą drogę. To dalej jest całkowicie dzika i niezmieniona ręką człowieka kraina.

Kluczę lisim tropem... wreszcie jest. Kopiec. Wita mnie metaliczny dźwięk obijania metalu o metal, wiatr przyszedł tu w odwiedziny wraz ze mną i porusza tabliczkami dzwoniąc... jak dzwonnik w kościele, czuję jak mnie wołają, dzyn, dzyn, dzyn...

Kopiec Gilkey'a
Kopiec Gilkey'a. Fot. Rafał Fronia


Pierwszy z metalowej tabliczki wita mnie Garfried. Gasherbrum I, 2013. Lisi trop wiedzie zakosami w górę. Kluczy pokazując mi kolejne kopczyki, wystające spod śniegu i kamieni części ubrań. W górze, tam dokąd idę dudni jet, szumi, jak u nas wiatr w koronach cmentarnych dębów, wysoko.

Następne in memoriam; Artur, Maciek i Tomek, Olek i starsze: Halina, Tadek, Mrówka... dziesiątki tablic, nazwiska z wszystkich stron świata, litery, znaczki, cyrylica. Wykute na pokrywkach, tacach, wygrawerowane, odlane w metalu, napisane na deskach... blednące pod wpływem czasu, słońca i mrozu. Poszarpane i targane wiatrem tybetańskie flagi, resztki świec, kwiatów w zakamarkach skały.

Znajomi, przyjaciele, starsze koleżanki i koledzy. Wspominamy ich w mesach wielu wypraw, przypominamy ich sylwetki, charaktery, to jakie wywijali innym psikusy, co mówili, jakie opowiadali dowcipy, co lubili jeść, pić. Pamiętamy o nich, są częścią tego co robimy. Ich nazwiska znaczą nazwy dróg, przejść, ich osiągniecia są dla nas wskazówką, drogowskazem, ale i przestrogą."

>CAŁY WPIS DZIENNIKA WYPRAWOWEGO Z 23 STYCZNIA<

Denis Urubko, Elizabeth Revol i Adam Bielecki Denis Urubko, Elizabeth Revol i Adam Bielecki Facebook Adama Bieleckiego

Dramat na Nanga Parbat . "Trzeba im pomóc! Duma z bycia Polakiem"

28 stycznia

Do bazy pod K2 docierają dramatyczne informacje spod kopuły szczytowej Nangi Parbat. Elisabeth Revol i Tomasz Mackiewicz walczą o życie.

"Gdy wstaliśmy i usiedliśmy do śniadania padła propozycja: trzeba Im pomóc, Panowie! Zgłaszają się wszyscy. Rusza machina, w kraju Robert Szymczak i Janusz Majer. Tu, w Pakistanie My. Zdaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy ich jedyną szansą. Jesteśmy przygotowani, mamy sprzęt, jesteśmy zaaklimatyzowani. I chcemy, chcemy i możemy im pomóc! Rzucamy się do magazynu, szykujemy sprzęt, Krzysztof zawisł na telefonie. To takie proste. Trzeba wezwać heli, zapakować ratowników i po 3 godzinach wbijamy się w ścianę Nangi.(.)

Ok 12. Śmigła ruszyły. Biegniemy na helipad, targamy wory. Z dołu, nad moreną narasta warkot silników. Lecimy po nich, lecimy! Wiem, wiem to. Uratujemy ich!

Śmigła wzmagają wiatr, straszne zimno, grabieją dłonie. Szczękają zęby. Patrzę na twarze tej czwórki [Denisa Urubki, Adama Bieleckiego, Jarosława Batora i Piotra Tomali]. Ich radość, ich determinacja, upór. Tak, w tej jednej chwili poczułem dumę, że jestem Polakiem. Żadnych wątpliwości. Żadnego wahania. Wszyscy jesteśmy przekonani o słuszności decyzji.(.)

"Telefon dzwoni prawie cały czas: Polsat, TVN, TVP, Superstacja... wszyscy chcą wiedzieć co się dzieje. Internet wrze, niesamowitości i cuda wypisywane w newsach są imponujące.

Pojawia się info, że Eli i Tomek byli na szczycie. Ale co to ma za znaczenie? Nas to nie obchodzi.

Jest... dolecieli. Jak czujące zdobycz wilki Denis z Adamem rzucili się w ścianę. Zapada noc, wiatr, zimno, a Oni idą, pną się metr za metrem Kuluarem Kinshofera ku Eli i ku Tomkowi. Oni gdzieś tam są, Eli wie, wie że po nią idą. Schodzi do nich, schodzi! Ma problemy, odmrożenia, trudno jej posługiwać się sprzętem. Nie ma wieści od Tomka."(.)

"Być dumny jak Polak, a wstydzić się jak Francuz. Dla nas nie ma znaczenia skąd jest Revol i Mackiewicz. Nieważne kto płaci. Chłopaki rzucili się bez zastanowienia w lód Nangi narażając życie... Polska wysłała śmigła...a Francja? Czy to ważne, że to my inicjujemy, płacimy i ratujmy? Dla nas nie. Ale czy sen Paryża jest tak mocny, że nie obudził go krzyk ich własnej rodaczki?"(.)

"10:30 dzwoni telefon. Francuzi wyciągają portfele, 17 tys dolarów, o 12:45 pod Nangą ma wylądować heli z dwoma! HAPsami (szerpami wysokogórskimi)... może to się zgra, może zejdą i heli podejmie Revol? Francja się budzi, choć nie ta urzędowa, tylko ta prywatna, z sercem trójkolorowym, i z brytyjskim wsparciem.

Wracają.

Ale nie ma Tomka. "Czapkins" zasypia w objęciach Nangi. Nie do końca to rozumiem. Ale wiem, że nie da się powtórzyć tej akcji...  Znów czekanie. Heli leci i leci. Jakby czas zwolnił, wirniki śmigieł się nie spieszą, a my szalejemy z niecierpliwości. Chcę mieć pewność. Żeby już. Żeby byli bezpieczni.

14:27. Dzwoni telefon, Pan Wyszomirski... wszyscy na pokładach heli... są bezpieczni.

Jakże pięknym uczuciem jest ulga. Chłopaki czekamy na Was. Czeka też K2."

>CAŁY WPIS DZIENNIKA WYPRAWOWEGO Z 28 STYCZNIA<

"Dzień Świstaka, Gepetto i 12 Pinokiów. Zaczynamy idiocieć"

2 lutego

"Czuję się jak lodowy Pinokio zamknięty w brzuchu wieloryba wyrzuconego nieznaną siłą na środek lodowcowego morza. Na zewnątrz szaleje sztorm, żagle namiotów, banerów, flagi... wszystko łopoce jak podczas jakichś nieziemskich regat. A my siedzimy przy niskich stolikach, z wyciągniętymi do grzejników dłońmi. Stłumione hałasy zewnętrznego świata są tak odległe i nierealne. Wilgotny brzuch oblepionego z zewnątrz śniegiem wieloryba jest pełen zgiełku i wrzawy. Gepetto i 12 Pinokiów. Gramy w karty, szachy... obracane stronice książek wyciągają nas stąd w inne światy: ten uczestniczy w wojnie, ów zwiedza Barcelonę lat 60 ubiegłego wieku, a tamten... brnie w polityczną intrygę. Czas nie odmierza się ramionami wskazówek, które opadły bezsilne jak ręce matki widzącej jak psoci jej pociecha.

Czas. Tu odmierzamy go śniadaniem, lunchem, kolacją... a potem snem.

Ilością śniegu co oblepił namiot, siłą wiatru. I prognozą pogody. To jest nasz zegar. Ile czasu do wyjścia, do c1, c2, c3... czas. Weryfikator naszej cierpliwości.

Każdy znosi inaczej ten wielorybi areszt. Narasta zdenerwowanie, irytacja... czekanie staje się wyzwaniem. A łopot płetw wieloryba - sekundnikiem. Zaczynamy idiocieć, nieprawdopodobne pomysły znajdują ujście z niedotlenionych głów: a może by tak zamontować tu w kopułce jedną wielką butlę do sikania? Albo, zacząć destylować zamrożone, słodkie ziemniaki..."

>CAŁY WPIS DZIENNIKA WYPRAWOWEGO Z 2 LUTEGO<

Wyprawa na K2 Wyprawa na K2 Facebook/Polski Himalaizm Zimowy 2016-2020 im. Artura Hajzera

Plątanina linek, plam na śniegu i dudnienie z góry

5 lutego

"Nasze niemiasto to projekt celowy, a cel znajduje się tam, wysoko, i gdy tylko zostanie zdobyty... niemiasto zniknie z moreny. A kraina znów stanie się domem lisa... no i może kilku zimnolubnych chomików i kruków.

Patrzę na tą bezładną konstelację kolorowych kopułek [namiotów], na całkowitą przypadkowość ich rozbicia, plątaninę linek, plam na śniegu, jakichś klamotów leżących gdzie-bądź, hałdy śniegu, i smugi sunącego wiatru, świst i dudnienie z góry. To mój dom. Na długie dni, i noce, okrutnie zimne... jakże ja lubię tu być."

>CAŁY WPIS DZIENNIKA WYPRAWOWEGO Z 5 LUTEGO<

Rafał Fronia (z prawej) i Piotr Tomala Rafał Fronia (z prawej) i Piotr Tomala Rafał Fronia (z prawej) i Piotr Tomala

Pędzi na mnie biała ściana

7 lutego

"Jak zdobyć tę Górę? Nie wystarczy przybyć i zobaczyć, aby zwyciężyć. Trzeba się trochę pomęczyć, a zmęczeni i tak liczyć będziemy na łut szczęścia, na uśmiech losu, na ciszę wiatru. Jak sprawić, by jet stream zapomniał o tej i tak już zapomnianej przez ludzi i bogów dolinie?

Naszym orężem staje się cierpliwość. Lecz wrogiem płynący nieubłaganie czas. Tu wszystko się plącze, staje niejasne, do głosu dochodzą obawy i lęki, które musimy pokonać.

Trwa walka o kolejne metry Góry. W bazie wiatr przygina namioty do ziemi i gna z dołu tumany śniegu. Czekamy... Jedni spędzają dni w Bazie, inni idą walczyć. Gdy chwila wolna, ja piszę...

Nie zawsze jest refleksyjnie, dziś nie będzie... dziś trochę bardziej "in action"... czasem myślę, że takiego reżysera jak los, to nie ma, nie było, i nie będzie."(.)

"Dziś nasza kolej. 5 rano. Macam wokół, szukam latarki... jest, i stała się jasność. Oszronione wszystko, zimno, -24. Własnym oddechem nachuchałem małą zaspę, obok śpiwora, to czapka pokryta białym kożuchem. Strzepuję śnieg i ze wstrętem zakładam ją na głowę. Wciągam kombinezon, buty, łapawice, kask... Pora. Pora wyjść z namiotu. Pada śnieg, ale tam w górze, gwiazdy. Dziwne. Bucham parą. Skrzy się oddech. Powoli człapię na śniadanie.(.)

"Gdy zaczęły się liny, zaczęła się żmudna, nudna praca. Jumar w górę, podciągnięcie, jumar w górę... przepięcie na kolejną linę, jumar w górę... gdy wychodzi słońce robimy się czujni. Tam w górze promienie ciepła są jak lewarki, podważają małe kamyczki, a te w objęciach grawitacji ruszają w dół, zabierając po drodze kumpli. Wprost na nasze kaski. Pierwszy świst, jak nadlatująca kula.

Paaadnij!

Kaamieeeń!

I tak do samego trawersu. Ostrzał trwa. Wyłączamy myśli skupiając się na nadlatujących kamieniach, na przepinaniu się na kolejne liny."(.)

"Po lodowym trawersie droga wiedzie na skalny ząb. A dalej dłuugi kuluar, do samego dołu.

Przepinam linę. Nade mną nie ma nikogo, a mimo to coś szumi, dudni. Odwracam głowę, dębieję.

Pędzi na mnie biała ściana. Potężna, jak z filmu o tanich efektach, sztuczna, nierealna, w ogóle tu nie pasuje. Ale pędzi, i wyje. Myśli zagłusza ryk. Myśli i mój krzyk: laaawiiinaaa!

Rzuciłem się w prawo, tam gdzie lód przechodzi w skały, jeden, drugi raz oplatam karabinek liną, kładę się, kulę, raki zabijam w lód a kask z twarzą wtulam w skalne załomy. Zamykam oczy. Sekunda, dwie... łup. Uderza we mnie pociąg. Jakbym wszedł pod wodospad, lecąca biała masa bębni, dudni, szarpie, czuję jak napierany śniegiem plecak zaczyna ciążyć, lina wrzyna się w dłoń, a kolejne kule śniegu łomocą w kask, głuchnę od huku. Wydaje mi się, że krzyczę, ostrzegam Piotra, ale nawet ja siebie nie słyszę, co dopiero On. Kamienie; jeśli tam, w tej śnieżnej fali tsunami są kamienie... to już po nas.

Wuuu, duuu, buuu.... i nagle cisza.

Otwieram oczy. Niepotrzebnie. W ślad za szarżą śnieżnej huzarii pędzi bezładna masa pyłu. Nic nie widać, nic nie słychać.

Gdy w końcu odważyłem się wstać palcami odnajduję radio: Krótki, żyjesz? Krótki!

Jest, drze się zza załomu, zsuwam się w dół. A ze skał wstaje bałwan. Nie ma żółtego kombinezonu, twarzy... jest tylko oblepiona śnieżna postać z jakiejś horrendalnej kreskówki. Postać ociera twarz, wyłaniają się oczy i śmiejący się pysk. Rechotamy jak po wysadzie śnieżnego sracza w surrealistycznej komedii.

Puszcza stres... ufff.

Drżą kolana.

>CAŁY WPIS DZIENNIKA WYPRAWOWEGO Z 7 LUTEGO<

"Czym jest szaleństwo tutaj?"

11 lutego

"Ile jest wiatrów? I jak u licha mam opowiedzieć Ci wiatr? Czy umiem?

Jeśli zamkniesz oczy, nie zobaczysz moich literek, nie, ale usłyszysz wiatr. A potem Go zobaczysz. Wewnątrz głowy... i przeniknie Cię dreszcz.
Wiatr kocha wolność.

Wolność wiatru... gdy niczym nieskrępowany gna z wiatrem w zawody, wtedy jest szczęśliwy, cichy. Lecz wystarczy najmniejszy opór, występ, ograniczenie... i wiatr ze złością zaczyna wyć, wygrażać, warczeć i zawodzić... i nigdy się nie poddaje.

Słyszę go, nie skrada się jak tchórz, lecz pędzi rozwiewając śnieżne włosy... zbliża się, jego radosny skowyt przeraża. Kulę się w czeluściach śpiwora... zaraz uderzy, zachłannymi ramionami obejmie namiot, potrząśnie nim i ryknie z całych sił: wuuuuuuu!

Teraz mnie ciemności nocy przeszedł dreszcz. Najważniejsze, to nie oszaleć. Ale czym jest szaleństwo tutaj?"(...)

>CAŁY WPIS DZIENNIKA WYPRAWOWEGO Z 11 LUTEGO<

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.