Szymczak, cichy bohater akcji pod Nanga Parbat: Czułem się jakbym funkcjonował w dwóch rzeczywistościach

O nim mówi się mniej, ale Robert Szymczak to cichy bohater akcji na Nanga Parbat. Dzięki niemu Revol dostała w Pakistanie odpowiednie leki. Dla jej towarzysza, Tomasza Mackiewicza wiele zrobić się nie dało.
Robert Szymczak na szczycie Nanga Parbat Robert Szymczak na szczycie Nanga Parbat Fot.: PHZ

Robert Szymczak jest lekarzem, specjalistą medycyny ratunkowej, doktorem nauk medycznych w zakresie medycyny wysokogórskiej i wykładowcą medycyny ratunkowej. Nie raz brał udział w trudnych górskich wyprawach, nie tylko jako lekarz. Współtworzył zabezpieczenie medyczne dla tegorocznej Zimowej Narodowej Wyprawy na K2. Został także koordynatorem z polskiej strony akcji ratunkowej po Revol i Mackiewicza.

Kacper Sosnowski: Pan zabezpiecza wysokogórskie wyprawy. Duże jest na to zapotrzebowanie, czy lekarz idący z ludźmi w góry to rzadkość?

Robert Szymczak: Ogólna świadomość Polaków o zagrożeniach zdrowotnych w górach jest słaba. Turyści górscy z problemami zgłaszają się do mnie już po fakcie. Wieloma rzeczami są zdziwieni. Ci, którzy po górach chodzą cyklicznie lub są przezorni, starają się sami kształcić z zakresu pierwszej pomocy wysokogórskiej. Rzadkością jest jednak zabieranie na wyprawę apteczki zawierającej np. leki na choroby wysokościowe. To taka prosta rzecz. Pomocne są natomiast Certyfikowane Centra Medycyny Podróży. To miejsca gdzie można zrobić odpowiednie szczepienia przed rożnymi podróżami, ale pracują tam lekarze, którzy są przeszkoleni z zakresu medycyny wysokościowej. Oni często coś doradzą, potrafią przestrzec, czy zwrócić uwagę.

A jeśli chodzi właśnie o tych co wchodzą wyżej?

- Co do wysokogórskich wypraw komercyjnych, to świadomość odpowiedniego ich zabezpieczenia też dopiero się tworzy. Mówię tu m.in. o dostępnych dla każdego wyprawach na Kilimandżaro, Mont Blanc, Kazbek, Aconcagua, Island Peak czy nawet Mount Everest. Większości takich ofert nie zapewnia zabezpieczenia medycznego. Człowiek jedzie tam na własną odpowiedzialność. Niewiele z tych agencji dysponuje choćby tlenem ratunkowym, workiem hiperbarycznym czy lekami. Schematy aklimatyzacji proponowane w wielu wypadkach są za szybkie, bo to jest biznes i trzeba odpowiadać wymaganiom rynku. Człowiek na Kilimandżaro chce pojechać w piątek, a we własnym domu być już w niedzielę, jednocześnie zaliczając przy tym nurkowanie na Zanzibarze. Im szybciej i taniej, tym lepiej. Jakby jakaś agencja rozpisała takie Kilimandżaro, tak jak powinna, czyli na 9 dni, to nikt by się na taką ofertę nie zgłosił.

I pewnie idąc na niemal 6000 metrów nikt nie myśli, że agencja trekkingowa, pod względem medycznym, może być do takiej wyprawy średnio przygotowana.

- Zabezpieczenie medyczne takich wypraw w wielu przypadkach jest niewystarczające. Optymalny poziom dla mnie to: właściwa apteczka lekarska, przeszkoleni przewodnicy, tlen ratunkowy. Udział w wędrówce lekarza oczywiście nie jest praktykowany. Koszty byłyby nie do udźwignięcia. Zdarza się jednak, że przy popularnych kierunkach, lekarz w bazie pod górą zapewniany jest przez Park Narodowy (Aconcagua) lub organizacje wolontariackie np. Himalayan Rescue Association. Oni mają np. dwa punkty medyczne na trasach trekkingów w Nepalu (Pheriche w drodze na Everest, oraz Manang na szlaku wokół Annapurny) oraz punkt medyczny w bazie pod Everestem.

Właściwie tylko podczas podróży na znajdującą się w Ameryce Południowej Aconcaguę (6960 metrów - przyp. red) trzeba być zbadanym przez lekarza, który stacjonuje na miejscu i akceptuje lub zabrania wejścia. Na wyprawach na ośmiotysięczniki zazwyczaj agencje nie zapewniają profesjonalnego zabezpieczenia medycznego. W zeszłym roku osoba przygotowywana medycznie przeze mnie na wyprawę na Everest otrzymała w bazie ksywę "Doktor". Okazało się, że była jedyną spośród wielu, która miała przy sobie apteczkę wysokogórską.

Najlepiej wyposażone są oczywiście wyprawy narodowe. W tych polskich lub rosyjskich zwykle są lekarze, lub przynajmniej wykwalifikowani ratownicy.

Trochę z przymusu, ale każdy z doświadczonych himalaistów jest też lekarzem dla siebie i innych.

- Trochę musi nim być. Lekarz czy ratownik nie będzie w każdym miejscu, dlatego himalaiści kadry narodowej wiedzą jak i gdzie podać zastrzyk domięśniowy, mają ze sobą apteczkę, w kombinezonie strzykawkę z deksametazonem na obrzęk mózgu. 60 proc. zabezpieczenia medycznego to działania przed wyprawowe - szkolenia bezpośrednie i online, przygotowywanie planu aklimatyzacji, przygotowywanie logistyki ataku szczytowego i planu na czarny scenariusz - wypadku podczas ataku.

Elizabeth Revol i Tomasz Mackiewicz Elizabeth Revol i Tomasz Mackiewicz https://twitter.com/tomekmaz/

Największą trudnością wyprawy Revol i Mackiewicza było właśnie to, że byli zdani tylko na siebie. Dobrego planu na czarny scenariusz mieć nie mogli.

- Na realne zabezpieczenie ataku szczytowego stać tylko wyprawy narodowe. Na K2 zimą jest taki plan i świadomość, że jeżeli szczyt atakują dwie osoby, a jedna znajdzie się w takim stanie jak Mackiewicz na 7500 metrów, tzn. nie będzie mogła się poruszać, to musimy mieć minimum 4 himalaistów w ostatnim obozie. Każdy z nich powinien mieć dwie butle z tlenem. Na jednej do poszkodowanego dojdą, potem będą go musieli wspólnie znieść, korzystając z drugiej butli. To takie minimum, jeśli chcemy mieć szansę na zwiezienie kogoś z wysokości powyżej 8000 metrów. Oczywiście realizacja tego wcale nie jest pewna, ktoś musi przecież wnieść osiem butli do ostatniego obozu, który znajduje się na 8000 metrów. Jeśli nie uda się tego zrobić, himalaiści zdobywający szczyt muszą mieć świadomość ograniczonych możliwości przeprowadzenia akcji ratunkowej na takiej wysokości. Świadomość mniejszych szans na ratunek, może wpłynąć na ich decyzję o zakresie podejmowanego ryzyka. 

Bielecki i Urubko spiesząc po Revol i Mackiewicza w pewnym momencie zrezygnowali z butli.

- Butla też swoje waży. Żeby szybko dostać się do Revol stwierdzili, że lepiej będzie wspinać się bez dodatkowych kilogramów. Oni byli zaaklimatyzowani do wysokości ok. 6000 metrów, znają swoje organizmy uznali, że ta butla bardziej im przeszkadza niż pomaga. Jakby byli na 8000 metrów pewnie byłoby inaczej. Pamięta pan jak Adamowi Bieleckiemu i Arturowi Małkowi, którzy z dwoma innymi kolegami zdobywali Broad Peak, zarzucano że nie poszli ich ratować? Oni byli na wysokości ponad 7000 metrów, po ataku szczytowym. Skąd mieli mieć siłę, by wracać po kogoś wyżej i to bez tlenu. To było nierealne. Byłoby to niepotrzebne narażanie ich życia.

A pan jako lekarz, ale i człowiek który się wspina, na próbę Revol i Mackiewicza - zimowy atak na Nangę bez butli - zapatruje się jako na coś niemal niemożliwego?

- To jest możliwe, zresztą dokonano tego w zeszłym roku. Wiele ośmiotysięczników zostało zdobytych bez tlenu, wyłączając Mount Everest i K2. Organizm ludzi jest w stanie przetrwać takie ekstremalne warunki. Jakkolwiek w przypadku problemów, to nie jest tak, że po prostu można sobie zawrócić. To tak wygląda z naszej perspektywy, perspektywy kanapy. Mózg na 7 czy 8 tys. metrów działa zupełnie inaczej. Jest niedotleniony, zaburzone są funkcje poznawcze, umiejętność planowania, pamięci czy oceny przestrzennej. Czasem ludziom trudno to zrozumieć. 

To trochę tak jak z człowiekiem, który idzie na imprezę i obiecuje sobie i żonie, że wróci do domu o 1:00. Po wypiciu kilku kieliszków, o tej 1:00, stwierdza, że da radę i zostanie jeszcze trochę. O 2:00 już niespecjalnie wie, która jest godzina.

W tych dwóch przypadkach człowiek jest w pewnym amoku. Jeśli ktoś mu nie pomoże, nie "sprowadzi go na ziemię", to jego decyzje będą zaburzone. W przypadku Mackiewicza, okazało się, że prawdopodobnie przekroczył swoje możliwości. Nikt z nas ich jednak nie zna do końca. Revol i Tomek zatrzymali się podczas zejścia ze szczytu. Ekspozycja na niedotlenienie, brak ruchu, narastające wyziębienie - w pewnym momencie znaleźli się na  równi pochyłej.

Takie jest ryzyko wpisane w niebezpieczną pasję, często do niego dochodzi też niemoc.

- Niestety tak. Revol i Mackiewicz, tak jak większość wypraw, nie byli w stanie dużo lepiej zabezpieczyć swojej podróży. Większość tego nie robi, bo nie ma pieniędzy, ludzi, zespołu. Pełny profesjonalizm możliwy jest na wyprawach narodowych, ale na nich też dochodzi do tragedii.

Elisabeth Revol na lotnisku po akcji ratunkowej Elisabeth Revol na lotnisku po akcji ratunkowej Twitter

Pozostanie w górach na 6, a 7 tys. metrów rozumiem ma kolosalne znaczenie? Ile można wytrzymać na tej wyższej wysokości?

- Zależy. Jeśli ktoś jest zdrowy i jest przed atakiem szczytowym, to jest zupełnie inna sytuacja niż himalaista wyczerpany podczas zejścia ze szczytu. 7000 m - kilka dni; 8000 m kilkadziesiąt godzin. Chorzy i wyczerpani krócej.

Decyzje dotyczące ratowania osób w górach są bardzo trudne. Szacuje się poziom zagrożenia życia dla ratowników, stan poszkodowanego, warunki pogodowe, możliwości ewakuacji śmigłowcem. W medycynie ratunkowej niestety czasami jest tak, że wszystkich nie da się uratować. Podczas wypadku gdzie mamy pięciu poszkodowanych i jednego lekarza, ten musi ocenić komu najpierw trzeba pomóc. Zasada jest taka: najpierw ratować trzeba tego, kto może przeżyć.

Revol przeżyła. Zaskoczył pana jej niezły stan zdrowia po wyjściu z helikoptera na lądowisku w Islamabadzie?

- Niespecjalnie. Skoro zeszła w okolice 6000 metrów, to musiała być sprawna i mieć świadomość, co się dzieje. Im niżej, tym człowiek zaczyna się lepiej regenerować. Dostała od ekipy ratunkowej coś do zjedzenia i picia. Miała poczucie, że jest już bezpieczna. Myślę, że szybka reakcja polskiego MSZ o wsparciu finansowym akcji ratunkowej mocno przyczyniła się do tego, że Revol żyje.

A w najbliższych dniach okaże się pewnie, jak będzie żyć. To, czy przez jej odmrożenia potrzebna będzie amputacja rąk lub stopy.

- Prawdopodobnie po kilku dniach będzie wykonany naczyniowy rezonans magnetyczny. On pokaże poziom, do którego dopływa krew w jej kończynach. Po tym będzie można ustalać jakie tkanki będą wymagały amputacji.

Pan się przyczynił do tego, że Revol po akcji ratunkowej dostała odpowiedni środek, który pozwala ograniczać skutki odmrożeń. Miała go nasza ekipa.

- Bazując na wytycznych leczenia odmrożeń Polskiego Towarzystwa Medycyny i Ratownictwa Górskiego oraz doniesieniach dr Emmanuela Cauchy'ego, po konsultacji z ich autorem dr Adamem Domanasiewiczem na Zimową Narodową Wyprawę na K2 została zabrana Prostaglandyna. Dołączyłem ją do polskiej apteczki.

Nanga Parbat Nanga Parbat fot. Ahmed Sajjad Zaidi/Pakistan/CC BY-SA 2.0/Wikimedia Commons

Jak ona działa?

- Jak ktoś sobie odmrozi kończynę, to część komórek umiera, bo są one zamrożone. Gdy dochodzi do ich rozmrożenia, to z powodu skurczu i zakrzepów w naczyniach może dojść do pogłębienia martwicy tkanek. I właśnie z tym skurczem walczy się używając Prostaglandyn podawanych dożylnie. 

Dzięki temu, że my mieliśmy ją u siebie, to Elisabeth ją tam w ogóle dostała. W Islamabadzie tego leku nie było. W trakcie akcji ratunkowej byłem w kontakcie z doktorem Cauchym. Planowaliśmy wspólnie, co można zrobić, jak Revol już bezpiecznie z góry zejdzie. Wybraliśmy szpital, który był w stanie to leczenie poprowadzić, mieliśmy kontakt z lekarzem z ambasady francuskiej, który zajmował się nią na miejscu. Prostagladynę dostała po przylocie do Islamabadu.

W akcji ratunkowej sporo mówiło się o naszej czwórce himalaistów, którzy polecieli na Nangę, pan był bohaterem drugiego planu. A to przecież pan został koordynatorem akcji z polskiej strony.

- Akcja ratunkowa to naczynia połączone, wiele osób działających wspólnie. Pierwszy raz osobiście spotkałem się z grupą koordynującą akcję ratunkową z zewnątrz podczas akcji ratunkowej po baskijskiego himalaistę Inakiego Ocha de Olza w 2008 roku. W akcji tej brał udział również Denis Urubko. Wtedy nie udało się na czas dotrzeć do Inakiego, Denisowi i Donowi Bowie zabrakło kilkuset metrów, by przybyć tam z tlenem. Hiszpan zmarł na grani Annapurny.

W 2010 roku już jako członek zespołu koordynującego z Polski pomagałem w akacji na Makalu oraz w 2013 w akcji na Gasherbrumie. Obecnie możliwości komunikacyjne łamią pewne bariery. Możliwość kontaktu z Jarkiem Botorem pod tą ścianą. Kontakt z szefem wyprawy Krzysztofem Wielickim, Bieleckim wsiadającym do śmigłowca - to sprawiało, że podobnie jak na 8000 metrów, czułem się jakbym funkcjonował w dwóch rzeczywistościach - tu na poziomie 0 i tam na 6000 metrów. Cieszę się, że zakończyło się sukcesem. To też będzie podbudowujące dla ekipy, która zdobywa K2.     

Gdyby jej tam nie było...

-  Chyba byli tam po to, by tę akcje zorganizować. W Pakistanie nie ma wspinaczy, którzy mogliby coś takiego zrobić. Ci którzy są, biorą udział w wyprawach na Evereście. Gdyby nie nasi chłopcy, Revol zostałaby na górze.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.