Kubot dla Sport.pl: Finał Wimbledonu był na granicy wytrzymałości

Po najlepszym sezonie w karierze, zwycięstwie z Marcelo Melo na Wimbledonie, Łukasz Kubot nie jest pewny, co będzie dalej. - Zdajemy sobie sprawę, że to może się nie powtórzyć. Tenis jest sportem przegranych - dodaje. W rozmowie ze Sport.pl opowiada o kulisach najtrudniejszego meczu w sezonie, spełnieniu marzeń, braku kontaktu z deblowym partnerem i... losowaniu MŚ piłkarzy
Dla Kubota był to najważniejszy sukces w karierze. Polak nie krył wzruszenia Dla Kubota był to najważniejszy sukces w karierze. Polak nie krył wzruszenia KIRSTY WIGGLESWORTH/AP

Wygrany Wimbledon

Kacper Sosnowski: Gdyby na początku 2017 roku ktoś powiedział panu, że sezon skończy pan na 2. miejscu w rankingu deblistów, wygra Wimbledon i zgarnie pięć innych trofeów i to wszystko przy zmianie partnera na korcie...

Łukasz Kubot: Podpisałbym się pod tym wszystkim bez zastanowienia. Wimbledon to w tenisie coś największego. Kiedy byłem dzieckiem, oglądałem go i marzyłem, że to ja kiedyś wyjdę na ten kort. Pewnie robi tak każdy młody, początkujący tenisista.

Gdy podjąłem decyzję o grze z Marcelo Melo, przez myśl mi nie przeszło, że to może zakończyć się czołówką rankingu. Chcieliśmy po prostu zagrać w kończącym sezon turnieju mistrzów. Wiedziałem, że on regularnie, od czterech lat dostawał się tam z Ivanem Dodigiem i oczekiwania z jego strony są bardzo duże. Ja mogłem grać zaś cały sezon z człowiekiem z czołówki. Na początku musieliśmy dojść do pewnych schematów. Poświęciliśmy na to dwa miesiące. Nie graliśmy wtedy źle, ale czegoś brakowało. Wszystko zatrybiło przy turniejach w Indian Wells i Miami. W pierwszym przegraliśmy w finale, drugi wygraliśmy. To był bodziec na dalszą część sezonu.

Te turnieje w USA to przełomowy moment sezonu?

Te imprezy były bardzo wyrównane. W turniejach z super tie-breakami wygrać może każdy. Udawało się właśnie nam, więc budowaliśmy pewność gry. Tworzyliśmy naszą strategię, łączyliśmy to z dyscypliną taktyczną, dochodziły kolejne niuanse. Skupialiśmy się na każdym kolejnym meczu, na każdej kolejnej piłce. Nie myśleliśmy o wygraniu turnieju. To przychodziło na końcu. Mnie osobiście cieszy, że patrząc całościowo, graliśmy równo na wszystkich nawierzchniach. Nie było tak, że gdzieś zdecydowanie dominowaliśmy, a gdzieś szło gorzej. Mieliśmy powtarzalność, a to znów zapewniało pewność siebie.

Ciężko pracowaliśmy, gwiazdy nam dopisywały i udało się zagrać bardzo dobry sezon. Zdajemy sobie sprawę, że to może się nie powtórzyć.

W deblu jak w związku z kobietą. "Trzeba dochodzić do kompromisów"

Dlaczego? Chyba wszyscy eksperci, z Wojciechem Fibakiem na czele, temu zestawieniu wróżyli sportowy sukces. Pana ojciec zawsze też podkreśla, że spotkało się dwóch znakomicie funkcjonujących i rozumiejących się ludzi.

Coś w tym jest. To trochę jak w związku z kobietą. Trzeba wspólnie dochodzić do wielu kompromisów. Charaktery moje i Melo są całkiem inne. Jesteśmy zupełnie różnymi typami osób. Mamy jednak ten sam cel. Łączy nas pasja, praca, biznes i najważniejsze jest, by były tego efekty. Po dwóch miesiącach były. To jednak nie jest tylko nasz sukces jako duetu. To praca całego naszego sztabu: trenerów, fizjoterapeutów, masażystów, kinezjologów oraz specjalistów od przygotowania mentalnego. Chociaż nie widać ich na korcie to był także ich sukces. My wiemy ile oni czasu poświęcają nam w gabinetach, pokojach, przed, czy podczas samych turniejów.

Marcelo Melo i Łukasz Kubot świętują wielki triumf Marcelo Melo i Łukasz Kubot świętują wielki triumf KIRSTY WIGGLESWORTH/AP

Tenis - nauka przegrywania

Wrócę do finału Wimbledonu. Zagwarantował pan naszym czytelnikom relację trwającą 5 godzin i 15 minut. Thriller z piątym setem, gdzie wyciągnęliście wynik z 8:8 i 0:40 to był najtrudniejszy mecz w pana karierze, także od strony psychicznej?

Zacznijmy od tego, że tenis nauczył mnie przegrywać. Może zabrzmi to głupio, ale to jest właśnie dyscyplina, w której się przeważnie przegrywa. Po tygodniu zmagań i nawet zwycięstwie w jednym turnieju szybko jedziesz na kolejny. Nie masz za wiele czasu na radość czy świętowanie. Na następnej imprezie odpadasz w którejś rundzie i już myślisz, analizujesz dlaczego przegrałeś. Do czego zmierzam... Na turniejach Wielkiego Szlema jest 128 zawodników w singlu, do tego 64 pary w deblu. 127 zawodników i 63 duety tę imprezę zatem przegrają. Nikt o nich nie będzie pamiętał, bo liczy się tylko zwycięzca. Dlatego w naszym sporcie niemal co tydzień mierzymy się z porażką. Widać to nawet na naszym przykładzie. Wygraliśmy 6 turniejów, ale graliśmy razem 22 imprezy. Niby jesteśmy pierwszą parą, ale tak naprawdę uczymy się żyć z porażkami. Trzeba je analizować wyciągać wnioski i grać dalej. To jest sprawa, której zrozumienie, przynajmniej w przypadku mojej osoby, zajęło mi trochę czasu.

Dzień przed finałem Wimbledonu - "dreszcze, ciarki, prądy"

Ten finał po czterech i pół godzinach rywalizacji bardziej toczył się już w waszych głowach?

Ten finał był długi, ale przypomnę, że my przed nim rozegraliśmy jeszcze trzy pięciosetowe mecze. Też zajmowały niemal cztery godziny. Ostatni mecz turnieju na głównej arenie, był spełnieniem moich chłopięcych marzeń. Dzień przed nim poprosiliśmy, by oprowadzono nas po korcie centralnym. To było głównie przeżycie dla mnie. Marcelo wcześniej był już w finale Wimbledonu. Jego doświadczenie teraz pomogło. Dla mnie było to niesamowite uczucie. Chodząc po pustym korcie przechodziły mi przez głowę obrazki z dzieciństwa. Jakby ktoś wyświetlał mi slajdy z poszczególnych etapów mojej kariery, a były one różne. Dreszcze, ciarki, prądy - wiedziałem, że czeka mnie dzień, w którym zaprezentuję się w świątyni tenisa. Tym ostatnim tradycyjnym święcie, w którym każdy uczestniczy ubrany na biało. Sam finał był wzniesieniem się na wyżyny czterech zawodników. Wszyscy wtedy zagraliśmy fantastycznie. Myślę, że dużo osób się ze mną zgodzi, że zwycięzcą tego dnia był po prostu tenis. To była dobra reklama tego sportu oraz samego debla, który na co dzień jest w cieniu singla. Przebieg spotkania, dramaturgia, prowadzenie jednych, odrabianie strat przez drugich. Nikt nie wiedział jak to się zakończy, a przy tym rywalizacja była już prawie na granicy wytrzymałości. To my wygraliśmy ostatnią piłkę. Pewnie zadecydowały niuanse.

Po tym najlepszym sezonie zapytam przekornie. Czy czegoś pan żałuje?

Życie mnie nauczyło, że na tym tenisowym turze nic nie dzieje się bez przyczyny. Oczywiście dziś można powiedzieć, że słabiej poszło nam na kortach Rolanda Garrosa. Przegraliśmy tam jako faworyci w drugiej rundzie z parą Harrison - Venus. Tylko oni potem wygrali cały turniej. Szybsze odpadnięcie z tej imprezy sprawiło, że mieliśmy więcej czasu, by przygotować się na trawę. Tu się dzieje coś za coś. Do Wimbledonu przystępowaliśmy przecież z bagażem dwóch wygranych turniejów na trawie! To nam sporo dało.  Nie da się zagrać całego sezonu, czyli 11 miesięcy na maksimum. Występujemy na różnych nawierzchniach, w różnych temperaturach, w różnych warunkach - w hali, na zewnątrz, raz na jednym, za chwilę na drugim kontynencie. 

Marcelo Melo i Łukasz Kubot Marcelo Melo i Łukasz Kubot ALASTAIR GRANT/AP

Zmierzenie się z rolą faworyta. "Czeka nas więcej pracy"

Czego oczekiwać po was w kontekście roku 2018. Presja na polskim "Wicefibaku" czy duecie "Kubotelo", czyli rankingowych liderach, będzie spora.

- Marcelo już był liderem rankingu nie raz. On zna tę odpowiedzialność. Dla mnie występy w roli faworyta będą nowością. Trzeba będzie się z tym zmierzyć. Mocno jednak stąpam po ziemi i wiem, że nasi przeciwnicy będą wychodzić na kort podwójnie zmobilizowani. Nie będą mieli nic do stracenia, będą chcieli się jak najlepiej pokazać. Dla nas oznacza to więcej pracy w przygotowaniach, bo trzeba będzie jeszcze lepiej szukać wariantów i skupiać się na taktyce pod konkretnych rywali. Nadchodzący rok pod względem treningów będzie jeszcze trudniejszy. W 2017 byliśmy nowością, teraz będziemy musieli potwierdzić naszą klasę.

Czuje pan, że teraz to pan ciągnie polski tenis? Po słabszych sezonach Agnieszki Radwańskiej czy Jerzego Janowicza, przejściu na emeryturę Mariusza Fyrstenberga, oczekiwaniu na olśnienie Magdy Linette, reflektory świecą teraz na Kubota.

Presji nie czuję. Zdaję sobie  jednak sprawę, że wszyscy jesteśmy głodni sukcesu. Cieszę się po prostu, że jestem ambasadorem tenisa. W deblu jest jednak inaczej niż w singlu. Gdyby obok mnie nie było Melo, to  być może nie byłby sukcesu. Mam chłodną głowę i staram się po prostu robić swoje. Jak to przynosi ludziom radość, to fajnie. Ja też jestem im wdzięczny za tę pozytywną energię, którą od nich dostaję.

Henri Kontinen, John Peers, Łukasz Kubot i Marcelo Melo Henri Kontinen, John Peers, Łukasz Kubot i Marcelo Melo TIM IRELAND/AP

Numer jeden deblowego rankingu ATP. "Było mi przykro"

Śmiał się pan z tego, czy dziwił, że w polskich mediach to pana ogłoszono numerem jeden deblowego rankingu? Po kilku dniach okazało się, że jedynką jest Melo.

- Fajnie, że pan o to zapytał, bo to może trochę w głowie zamieszać. Z jednej strony to pokazuje brak profesjonalizmu mediów. Ktoś napisał nagłośnił i potem było wszędzie. Ja wiedziałem ile mam punktów, a ile ma Melo. Wiedziałem, jak to się liczy i że moje prowadzenie w tym rankingu nie jest możliwe. Nie chciałem się odzywać i tego komentować, bo byliśmy w kulminacyjnym punkcie sezonu, graliśmy o miano jego najlepszej pary. Starałem się nawet odciąć od siebie te doniesienia. Niepotrzebnie media to nagłośniły. Melo już nie raz był liderem rankingu. Jest nim teraz, czego mu szczerze gratuluję. Jak mi się to kiedyś uda, to na pewno będzie to niesamowity wyczyn.

Zastanawiam się jak ta moja medialna rankingowa jedynka odebrana była przez innych. Najpierw się coś kreuje, jest pompowanie balonika i nagle przychodzi zawód. To wszystko przez niekompetencję przekazywania informacji. Trochę było mi przykro, że wiarygodne portale opublikowały taką wiadomość. Nie mi ich jednak rozliczać. Cieszę się, że udało mi się z tego wyłączyć i skoncentrować na ważnym meczu.

Za chwilę będzie już koncentracja na Australii. Styczeń i luty będą w pewien sposób komfortowe. Mijający rok zaczęliście przeciętnie. Nie trzeba będzie bronić wielu rankingowych punktów.

- Ja bym nie patrzył na to pod kątem obrony punktów. My chcemy realizować pewne zadania taktyczne w konkretnych spotkaniach. Na to jak się ułoży mecz, czy turniej w 100 procentach wpływu nie ma. Szczególnie w deblu. Teraz zależy nam na dobrym zaczęciu sezonu w Australii, ale tenisowy rok jest długi, trzeba umiejętnie rozłożyć siły. Może będziemy grać dwa, trzy turnieje mniej niż ostatnio. To będzie jednak wynikało z naszej powtarzalności i tego jak będziemy się prezentować. Na chwilę obecną jesteśmy umówieniu na turniej w Sydney, to będzie dla nas początek sezonu. Potem jest Wilki Szlem w Melbourne, a co będzie dalej zobaczymy. Teraz jeszcze ważny jest odpoczynek, regeneracja i ochłonięcie.

Marcelo Melo i Łukasz Kubot Marcelo Melo i Łukasz Kubot FRANK AUGSTEIN/AP

Tydzień z rodziną i do roboty. "Wakacji dzięki Bogu nie było"

Jak u pana, po najtrudniejszym sezonie, wygląda ten odpoczynek? Z kortów zszedł pan całkiem niedawno.

- W związku z tym, że graliśmy ATP Masters w drugiej części listopada, to ten sezon rzeczywiście się wydłużył. Ja zwykle kończyłem go na początku listopada imprezą w Wiedniu. Miałem trzy tygodnie wolnego więcej. Teraz czasu na regenerację nie jest za wiele. Pierwszy tydzień po turnieju w Londynie spędziłem z rodziną, w drugim poświęciłem się rehabilitacji. Musze dbać o ciało, by dalej dobrze funkcjonowało. Teraz zaczynam przygotowania do najbliższego sezonu.

To wakacji pan właściwie nie miał...

Dzięki Bogu ich nie było, bo graliśmy fantastycznie! (śmiech) Musiałem i jeszcze muszę zregenerować swoje ciało przez różnego rodzaju ćwiczenia. To jest dla mnie najważniejsze. Wracam do swoich rytuałów, bo chcę grać w tenisa jak najdłużej. Te początki treningów nie są łatwe, ale mam już w przedsezonowych przygotowaniach doświadczenie.

Kubot jak Terminator. 11 miesięcy meczów, tydzień przerwy i znów do roboty. To wiem dlaczego Agnieszka Radwańska, w swojej książce, określiła pana jako najbardziej profesjonalnego tenisistę.

Z tą harówką nie przesadzajmy. Nauczyłem się podczas kariery, że trzeba słuchać swojego organizmu. Zajechać się to nie jest problem. Już dziś wiem, co jest dla mnie lepsze, czego nie powinienem robić. Co dają odpowiednie ćwiczenia i praca z masażystami, osteopatami, kinezjologami. Dla mnie teraz najważniejsze jest zdrowie, jak ono będzie to będę mógł wykonać swoją pracę. Jak wykonam ją dobrze, to będą wyniki. Jak będą wyniki to będą pieniądze. To ciąg rzeczy zależnych. Tego ostatniego nie będę miał bez tego pierwszego. Mam swój system, wierzę w to co i jak robię, ale jestem też przygotowany na to, że w przyszłym roku mogę zderzyć się ze ścianą. Póki co jestem wdzięczny losowi za to co się dzieje.

Łukasz Kubot Łukasz Kubot KUBA ATYS

Między świętami a sylwestrem

Nim sezon to jeszcze święta. W Polsce?

Święta jak co roku spędzam w domu, z rodziną. Zawsze to szanuję, to dla mnie bardzo ważne. Dopiero potem miedzy świętami, a sylwestrem odlatuję do Australii.

Czyli życzenia z Melo złożycie sobie raczej przez telefon. Z tatą na pewno, ale czy z Brazylijczykiem o losowaniu grup piłkarskiego mundialu już pan rozmawiał?

- Szczerze, to z Marcelo nie mam kontaktu od Londynu. Odpoczywamy od siebie - tak żeśmy postanowili. Pewnie wrócimy do losowania podczas turniejów. Sam mundial, jak to zwykle bywa, będziemy oglądać już podczas naszych imprez trawiastych, m.in. na Wimbledonie. Co do naszej grupy to się nie będę mądrzył, ale z punktu widzenia sportowca powiem, że wygląda mi to na trudną sprawę. Każda z tych drużyn: Kolumbia, Japonia, czy Senegal gra przecież odmienną piłkę. Ważna będzie koncentracja, założenia taktyczne, tym bardziej, że my będziemy wychodzić jako faworyt tych spotkań. Wiem, że ekipa Nawałki przejdzie jednak dobre przygotowania i da nam na tym mundialu sporo radości. Obyśmy w 2018 mieli dużo emocji i na boiskach i na kortach.

Copyright © Agora SA