Japońska wersja Klimka Murańki

Ryoya Tatsu ma dopiero 15 lat, a już jest nadzieją całego 127-milionowego narodu. Ze swoimi 145 kilogramami wagi i wzrostem 193 cm (a jeszcze może urosnąć) warunki ma takie, że stał się nawet bohaterem depeszy w serwisie światowym Reutersa. Rodacy widzą w nim przyszłego yokozunę, który wreszcie da popalić przybyszom zza morza. Mistrz kraju licealistów właśnie rozpoczyna zawodową karierę w sumo.

Droga na szczyty jest jednak daleka. Choć liczące 2000 lat sumo zasady ma proste jak konstrukcja cepa (walkę przegrywa zawodnik, który zostanie wypchnięty przez rywala poza oznaczone pole walki lub dotknie maty inną częścią ciała niż stopy), to sama sprawa awansów, spadków, zdobywania kolejnych stopni w hierarchii jest już skomplikowana. Tatsu karierę zacznie w najniższej - szóstej lidze - i, jeśli będzie dobry, w ciągu dwóch-trzech lat awansuje do pierwszej zwanej makuuchi. Za siedem-osiem lat chce zostać yokozuną, czyli wielkim mistrzem. To prestiżowe wyróżnienie zdobywa zawodnik, który wygra dwa kolejne turnieje najwyższej kategorii (tzw. turnieje cesarskie, które odbywają się sześć razy do roku) lub w trzech turniejach po kolei co najmniej raz zajmie pierwsze i dwa razy drugie miejsc.

Ostatnim japońskim yokozuną był Takanohana, który zakończył karierę w 2003 r. Od tamtej pory tylko obcokrajowcy umieli wywalczyć ten tytuł. Japończycy wciąż czekają na wielką gwiazdę. O rozmiarach posuchy i dominacji przybyszów najlepiej świadczy to, że Japończyk ostatni raz wygrał turniej cesarski równo cztery lata temu. Z dwudziestu czterech, jakie się odbyły od tamtej pamiętnej dla Kraju Kwitnącej Wiśni daty, 23 wygrali Mongołowie, a jeden Bułgar. W najwyższej lidze sumo już co trzeci zawodnik to obcokrajowiec, choć stajnie, które szkolą i wystawiają zapaśników do ringu, mają niepisaną umowę, że zatrudniają tylko po jednym "zagraniczniaku".

Największą gwiazdą ostatnich lat był mongolski yokozuna Asashoryu. W tym roku zakończył karierę, bo... po pijanemu wdał się w bójkę pod nocnym klubem. Trudno to raczej nazwać bójką, choć przez parę pierwszych godzin po aferze to Asashoryu (184 cm wzrostu i 148 kg wagi) uchodził za ofiarę. To ten drugi miał złamany nos i kilka mniejszych ran twarzy. To nie był pierwszy wyskok Asashoryu. Japoński Związek Sumo miał już dość Mongoła prowadzącego się w sposób niegodny niemal boskiego tytułu, jaki nosił i wymógł jego rezygnację. Tradycja wymaga bowiem od zapaśników sumo nie tylko sprawności i waleczności w ringu, ale także zachowywania wysokich standardów moralnych w życiu prywatnym. Mongolski yokozuna miał jednak tradycję za nic, co objawiało się nawet w tym, że wolał nosić hawajskie koszule niż tradycyjne kimono. Asashoryu nie odejdzie jednak z pustymi rękoma. Dostanie solidną odprawę - to też tradycja tego sportu - 1,2 mln dol.

Mongołowie i tak twierdzą, że za odejściem Asashoryu stoi spisek Japończyków, którzy nie chcieli, aby ich rodak - w swoim kraju bohater narodowy - zapisał się w historii jako zawodnik z najwyższą liczbą wygranych turniejów cesarskich. Asashoryu wygrał ich 25, a miał przed sobą jeszcze lata kariery (skończył dopiero 29 lat) i stał przed dużą szansą, aby na liście wszech czasów wyprzedzić legendarnego Taiho (32 zwycięstwa).

Razem z Asashoryu sumo straciło największą atrakcję. Co prawda większość kibiców nienawidziła Mongoła (duża w tym "zasługa" wrogich mu japońskich mediów, które przez niezależnych obserwatorów oskarżane były z tego powodu nawet o ksenofobię), ale kupowała bilety, żeby go zobaczyć. Po jego odejściu zainteresowanie sumo znacznie spadło. Również dlatego, że teraz numerem jeden i tak jest Mongoł - Hakuho, a żaden z Japończyków jak na razie nie imponuje takimi umiejętnościami, by zostać yokozuną. Większe szanse mają na to Harumafuji, kolejny Mongoł, czy też Bułgar Kotooshu, pierwszy Europejczyk, który wygrał turniej cesarski. Stąd w Japonii taki szum w związku z pojawieniem się ostatniej nadziei "żółtych". Ryoya Tatsu - jak u nas Klimek Murańka w skokach narciarskich - stał się bohaterem narodowym, zanim stoczył pierwszą zawodową walkę. Sprostać takim oczekiwaniom nie będzie łatwo.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.