Tenisiści są zbyt grzeczni - mówi "Gazecie" Marc Rosset

Dlaczego zacząłem grać zawodowo w tenisa? To przyjemniejsze niż chodzenie do szkoły - mówi Marc Rosset, 30-letni mistrz olimpijski z Barcelony, który był gwiazdą zakończonego niedawno turnieju Idea Prokom Open w Sopocie. Szwajcar ma dwa metry wzrostu, jest chudy jak tyczka (88 kg) i dla uzupełnienia rudej fryzury nosi ryży kilkudniowy zarost.

Tenisiści są zbyt grzeczni - mówi "Gazecie" Marc Rosset

Dlaczego zacząłem grać zawodowo w tenisa? To przyjemniejsze niż chodzenie do szkoły - mówi Marc Rosset, 30-letni mistrz olimpijski z Barcelony, który był gwiazdą zakończonego niedawno turnieju Idea Prokom Open w Sopocie. Szwajcar ma dwa metry wzrostu, jest chudy jak tyczka (88 kg) i dla uzupełnienia rudej fryzury nosi ryży kilkudniowy zarost.

Adam Romer: Rozmawiamy po angielsku czy niemiecku?

Marc Rosset: Oczywiście po angielsku, bo ja nie mówię po niemiecku.

Jak to? Szwajcar, który nie mówi po niemiecku?

- A co w tym dziwnego? Urodziłem się we francuskojęzycznej Genewie, a w szkole uczyłem się raczej Schwitzerdeutsch [niemiecki dialekt używany w Szwajcarii - przyp. red.], a nie literackiego niemieckiego. Zresztą to było 15 lat temu i nic nie pamiętam.

Czemu wybrał Pan Sopot? Tenisiści grają tu dopiero po raz pierwszy.

- Moja pozycja w rankingu ATP nie jest najlepsza, więc szukam szansy na jej poprawę. Potrzebuję punktów. Wiedziałem, że nie dostanę się do turnieju w Kitzbuehel [pula nagród 900 tys. dol. - przyp. red.], więc przyjechałem do Sopotu.

Czy zwycięstwo w igrzyskach olimpijskich w Barcelonie w 1992 roku to dla Pana największy sukces w karierze?

- Bez wątpienia to największy turniej jaki wygrałem, ale więcej radości sprawiły mi potem inne zwycięstwa.

Jakie?

- Choćby w Moskwie, gdzie wygrałem dwa razy. Pamiętam, że po zwycięstwie w finale puchar wręczał mi sam Jelcyn. To jest coś, otarłem się o wielki świat. (śmiech )

Pamięta Pan z Moskwy coś jeszcze?

- Tak. Życie nocne.

Dlaczego zaczął Pan grać w tenisa?

- To oczywiste. Dla nastolatka granie w tenisa i podróżowanie jest przyjemniejsze od chodzenia do szkoły. Teraz jednak jestem już w takim wieku, że sam sport nie jest dla mnie najważniejszy. Po 14 latach nieustannej gry w tenisa zwariowałbym, gdyby ciągle liczyły się tylko mecze. To problem, z którym prędzej czy później styka się każdy tenisista. Grasz i grasz, spędzasz na korcie setki godzin i nagle odkrywasz w swoim życiu jedną wielką czarną dziurę. Wtedy na ogół lecisz w dół w rankingu - tak przynajmniej było ze mną.

Co w takim razie jest najważniejsze?

- Nie wiem. Ciągle jestem na etapie szukania czegoś, co uczyni mnie szczęśliwym. Rozglądam się cały czas, nawet teraz.

A pieniądze, szybkie samochody i może... kobiety?

- Jeśli miałbym wstawać co rano, tylko po to, aby poprowadzić szybki samochód, to byłby to kompletny nonsens. W moim przypadku pieniądze nigdy nie były najważniejszą motywacją. Raczej możliwość podróżowania po świecie i rywalizacja. Dlatego uwielbiam różne gry - backgammon, kręgle, karty - gdzie, tak jak w tenisie, mogę zmierzyć się z innymi. Jeśli tenisiście nie zależy na zwycięstwie, lepiej żeby ograniczył się do pokazówek i zabawiał widzów inaczej.

Akurat Pan jest znany z tego, że lubi żartować na korcie.

- Ludzie to lubią, niektórzy tylko po to przychodzą na mecze. Żartuję więc czasami na korcie.

A łamanie rakiet? Z tego też jest Pan znany.

- Rzeczywiście. To jest tak - po złym zagraniu na dwie sekundy tracę kontrolę, rakieta pęka i natychmiast przychodzi otrzeźwienie. Myślę, ile mnie to kosztuje i przypominam sobie, że trzeba się skoncentrować na grze. To reakcja podobna do zachowania zdenerwowanego palacza, który sięga po papierosa, by się uspokoić.

Tenisowy światek rządzi się swoimi prawami i zasadami. Młodym wpaja się, żeby szanowali starszych graczy...

- To jedna z rzeczy, która niezbyt mi się podoba. Przecież gdyby nie było takich ludzi, jak młodzi zbuntowani McEnroe czy Connors, to tenis wiele by stracił. W tenisie, podobnie jak w boksie, zachowanie graczy, ich wypowiedzi mogą podgrzać atmosferę i uatrakcyjnić wydarzenie. Kibice najpierw przeczytają w gazetach jak rywale obrzucają się błotem, a potem z niecierpliwością będą czekać na ich konfrontację na korcie. To jest prawdziwy show-biznes.

Wśród kobiet są tenisistki, które się lubią i takie, których nikt nie cierpi - jak choćby siostry Williams. O ile to ciekawsze od światka ATP, gdzie wszyscy się przyjaźnią i jest OK.

Zawodowo gra Pan od 1988 roku. Czym różnią się dzisiejsi tenisiści od Wilandera, Edberga czy Lendla?

- Chyba właśnie tym, że są zbyt grzeczni dla siebie nawzajem.

Jest Pan jednym z siedmiu wciąż grających tenisistów, którym udało się zwyciężyć na każdej nawierzchni. Czy to ma dla Pana jakieś znaczenie?

- Nie. Jest to raczej ważne dla statystyk, mediów i może miłośników tenisa, ale dla mnie nie ma większego znaczenia.

W 1996 roku, wracając z igrzysk olimpijskich, miał Pan lecieć do Europy samolotem Swissair, który zaraz po starcie spadł do Atlantyku. Spóźnił się Pan i został na lotnisku. Jakie to uczucie uratować się niejako przez przypadek?

- Właściwie, to nie chciałbym o tym mówić. Ze względu na pamięć tych, którzy zginęli w tej katastrofie. Ja potraktowałem to jako rodzaj bonusa, który niespodziewanie dostałem. Coś w rodzaju drugiego życia. Z czasem, gdy tak gonię z turnieju na turniej, świadomość o tym zdarzeniu zatarła się i traktuję to jako coś normalnego.

Pochodzi Pan z rodziny genewskich bankierów. Czy myślał Pan kiedyś o takiej pracy, jaką wykonuje pański ojciec?

- O nie, praca w biurze, codziennie od rana do wieczora za biurkiem - to dla mnie zbyt nudne. W moim stylu jest raczej wyjazd do Afryki z pomocą dla głodujących dzieci. Takiej pracy będę szukał po zakończeniu kariery.

Czyli nie ma co liczyć na to, że wróci Pan do Szwajcarii [Rosset mieszka teraz w Monako - przyp. red.]?

- Szwajcaria jest w porządku, ale jak dla mnie chyba zbyt ułożona i zorganizowana. Zdecydowanie bardziej wolę Francję, choć Sopot też jest niczego sobie...

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.