Facebook, Skype, kontakt z rodziną vs. walka o historyczne zdobycie K2. Himalaista: Córka daje całusa w ekran. Wychodzisz w górę i narażasz się przy -40 stopniach? Nie. Zostajesz w bazie

W 1971 roku mój tata Jerzy Michalski wspinał się na Annapurnę II. W tym czasie urodził się mój starszy brat. Trzy tygodnie później tragarz przyniósł depeszę z Katmandu, że ma syna. Przesadny dostęp do technologii w górach nie jest dobry, ale całkowite odcięcie od świata chyba jeszcze gorsze - opowiada Paweł Michalski, himalaista, członek kadry narodowej Polskiego Związku Alpinizmu, który zdobył cztery ośmiotysięczniki: Broad Peak, Gaszerbrum I, Gaszerbrum II oraz Cho Oyu.

Damian Bąbol: Nie będzie panu brakowało "reality show" pod K2, którym emocjonowaliśmy się od początku roku?

Paweł Michalski: Rzeczywiście to przypominało genialny serial, który codziennie przyciągał nas przed ekrany smartfonów, laptopów i z zapartym tchem śledziliśmy kolejne newsy ze ściany K2. Ciągłe zwroty akcji, ewakuacja ratunkowa na Nandze Parbat, później seria wypadków na Drodze Basków, wreszcie końcówka lutego i emocje związane z samowolnym atakiem Denisa Urubki. Rzadko się zdarza, żeby wysokogórskie wyprawy dostarczały tylu przeżyć.

Zmienił pan zdanie o Urubce, po tym jaki numer wykręcił całej wyprawie? 

- Nie znam go osobiście, więc nie chciałbym oceniać jego wyborów. Dochodzą do nas różne wersje tego, co się wydarzyło w bazie. Nie oceniajmy tych ludzi przez pryzmat K2. Nikt nie wie, co kto komu obiecywał. Dochodzą do nas różne wersje zdarzeń. Najlepiej, jakby wszyscy siedli ze sobą przy stole, dali sobie po pysku i wszystko wyjaśnili. Na pewno dojdzie do niejednego takiego spotkania czy zarządu Polskiego Związku Alpinizmu z udziałem Denisa. Powstaną też sprawozdania w wyprawy, które będą ogólnodostępne. Musimy uzbroić się cierpliwość. 

No właśnie, niektórzy zarzucają Narodowej Zimowej Wyprawie na K2 zbytnią medialność.

- Ale czy dało się tam w ogóle wspinać po cichu? Żyjemy w dobie internetu, coraz nowszych technologii, ciągłego przekazu informacji, więc trudno było sobie wyobrazić, że obsługa medialna tego wydarzenia będzie wyglądała inaczej. Poza tym to była najbardziej "wypasiona" ekspedycja w historii polskiego himalaizmu. Osoby, które tam pojechały liczyły się z tym, że będą na świeczniku dziennikarzy. Członkowie wyprawy byli praktycznie dostępni online przez cały czas. W bazie był internet. Owszem, kierownik mógł zarządzić, że tylko on z niego korzysta, ale nie sądzę, żeby to się spodobało reszcie zespołu.

Paweł Michalski na Gasherbrumie IPaweł Michalski na Gasherbrumie I Fot.: Archiwum Pawla Michalskiego Fot.: Archiwum Pawla Michalskiego

Przeglądanie Facebooka, rozmowy z rodziną na Skype - to pomagało w historycznej walce o zdobycie K2?

- Internet to świetny zabijacz wolnego czasu, którego w bazie, szczególnie zimą podczas czekania na poprawę pogody lub swoją kolej do wyjścia w górę, zawsze jest za dużo. Kiedyś himalaiści czytali książki, grali w karty, teraz tę lukę wypełniają na korzystaniu z sieci. Dzięki temu w bazie mogą czuć się bardziej domowo. Mają stały kontakt z bliskimi.

Ale czy to ich właśnie nie rozprasza i nie wzmaga tęsknoty?

- Na pewno spada poziom motywacji. Po rozczulającej rozmowie z córką na Skype, która daje całusa do ekranu, trudno wyjść z namiotu. Każda chmurka na niebie może dać dziesiątki powodów, żeby się nigdzie ruszać. Przychodzą myśli: "Po co narażać się w tym zimnie, w tych -40 stopniach. Pewnie lada chwila pogoda się pogorszy, więc lepiej zostać w bazie".

Z drugiej strony, po przeczytaniu komentarzy na portalach społecznościowych, zaczyna się odczuwać dodatkową presję. Wszyscy na ciebie liczą, wysyłają wiadomości: "Walczcie!", "Na pewno dacie radę", "Lodowi wojownicy", "Liczymy na Was". I człowiek zaczyna być rozrywany emocjonalnie. Z jednej strony ma kontakt z najbliższymi, z drugiej czuje społeczną presję na wynik. To może prowadzić do wewnętrznej dezorientacji. Gorsze warunki w bazie sprzyjają w osiągnięciu celu, czyli zdobyciu wierzchołka.

W góry wysokie wyjeżdżam od 13 lat. W 2005 roku już funkcjonowały telefony satelitarne, ale były dla mnie za drogie. Pożyczyłem na chwilę od kogoś telefon, wysyłałem SMS, że jestem cały i zdrowy. Dzięki temu mogłem dalej zachować koncentrację i myśleć o realizacji celu.

Tyle tylko że żadna skrajność nie jest dobra. Posłużę się przykładem mojego taty Jerzego Michalskiego. W 1971 roku w czasie wyprawy na Annapurnę II, urodził się mój starszy brat. Tata dowiedział się o tym po trzech tygodniach. Takie były czasy. Tragarz przyniósł depeszę z Katmandu, że ma syna. Przesadny dostęp do technologii nie jest dobry, ale całkowite odcięcie od świata chyba jest jeszcze gorsze.

Jak ocenia pan ten nagły wzrost zainteresowania himalaizmem w naszym kraju?

- Mam kolegów, którzy prowadzą ściankę wspinaczkową w Łodzi. Od stycznia nie wyrabiają się z pracą. Mają pełne ręce roboty. Co więcej, końca tego boomu raczej nie widać. Od rozpoczęcia wyprawy na K2 ludzie masowo zapisują się na kursy wspinaczkowe. Zainteresowanie naprawdę jest ogromne. Polacy zaczęli się ruszać i to jest bardzo pozytywny aspekt tego zjawiska. Może niektórzy zaczną też biegać, żeby poprawić kondycję, jak zobaczą, że na ściance sobie nie radzą. To lepsze od ciągłego gapienia się w ekran laptopa lub smartfona.

paweł w drodze do obozu IIpaweł w drodze do obozu II Fot.: KingaBaranowska.com Fot.: KingaBaranowska.com

Popularność wspinaczką przełoży się pewnie na więcej niedoświadczonych turystów w górach.

- Nie sądzę, żeby pół Polski wyjechało teraz i rzuciło się w zdobywanie Tatr czy Himalajów. Poza tym i tak mało kogoś stać, żeby wydać kilkadziesiąt tysięcy złotych i pojechać w najwyższe góry świata, wynajmując do tego profesjonalną agencję. Teraz pod tym względem jestem pełna dowolność. Każdy kto chce może wziąć linę, pojechać w Tatry i zacząć się wspinać. Kiedyś trzeba było mieć Kartę Taternika. Strażnicy Parku Narodowego zatrzymywali i sprawdzali. Jak ktoś nie miał uprawnień, to od razu mandat i był wyrzucany z parku. Obecnie, jak ktoś ma pieniądze, to może pojechać w góry. Ale żeby to robić z głową i nie zginąć, to polecam dawny schemat nauki wspinania.

To znaczy?

- Na początku powinno się zrobić kurs skałkowy z technik wspinania i asekuracji. Kolejnym etapem jest letni kurs taternicki, który trwa dwa-trzy tygodnie. Później należałoby zrobić Kartę Taternika, czyli zdać egzamin teoretyczny i praktyczny. Następnie w ramach doszkalania zalecałbym się zapisać na kurs zimowy w Tatrach. Potem - jeśli poczujemy bakcyla - można się wybrać na w miarę łatwy czterotysięcznik np. Monte Rosa (4634 m n.p.m.) czy nawet Mont Blanc (4810 m). Warto wcześniej związać się z lokalnym klubem wysokogórskim. Poznamy ciekawych ludzi, partnerów wspinaczkowych i wzbogacimy wiedzę. Kolejny etap, to są góry pośrednie o wysokości między 5 a 7 tys. metrów. Później za cel można obrać Pamir, region górski w Azji Centralnej, albo Kaukaz. Dopiero wtedy możemy myśleć nad wyprawą na jakiś łatwy ośmiotysięcznik i spróbować swoich sił w Himalajach. 

Nie polecam drogi na skróty. Niestety, wciąż spotykam wiele osób, które pół życia nic nie robiły sportowo, nie chodziły po górach, ale nagle wstały z kanapy, bo zapragnęli wybrać się w Himalaje. Mają kasę, więc nikt im tego nie zabroni, ale często nie zdają sobie sprawy, że przez braku umiejętności narażają się na wielkie niebezpieczeństwo. 

Co roku pan wyjeżdża na wysokogórskie wyprawy. W jaki sposób zbiera pan pieniądze?

- Muszę liczyć na sponsorów.

Puka pan do firm?

- Pukanie nic nie daje, bo kończę na sekretarce, która odprowadza do drzwi wyjściowych. Trzeba mieć kontakty przez kogoś, kto pomoże dotrzeć do osoby decyzyjnej, umówić się na spotkanie, przedstawić ofertę i spróbować zachęcić do wejścia do współpracy.

Himalaizm nie jest sportem dla mas. To nie piłka nożna. Wokół gór nie ma trybun. To się zmienia, ale w Polsce jest jeszcze dużo zrobienia w tym kontekście. Na Zachodzie firmy widzą w tym większy potencjał, chętniej wspierają himalaistów, mimo że pod względem popularności ustępujemy piłkarzom. 

Próbował pan zbierać pieniądze na portalach crowdfundingowych, jak zrzutka.pl?

- Nigdy. Byłoby mi niezręcznie z nich korzystać. 

Dlaczego?

- Tam ludzie zbierają pieniądze na naprawdę poważne cele, często na chore dzieci. Szczerze? Nie muszę jechać w te góry, jeśli mam zabrać pieniądze, które mogłyby trafić na prawdziwie szczytny cel. Wspinaczka to tylko moja pasja, nic więcej. Ale to wyłącznie prywatna opinia. Nie mam zamiaru krytykować kolegów, którzy w ten sposób zbierają pieniądze na swoje wyprawy. Ja próbuję inaczej. Wolę przekonać daną firmę, żeby zamiast wydawać 30 tys. zł na imprezę integracyjną, zainwestowała we mnie.

Przed panem kolejna wyprawa na kolejny ośmiotysięcznik.

- Wyjeżdżam na Dhaulagiri (8167 m), siódmy co do wysokości ośmiotysięcznik. To będzie moja 15 wyprawa wysokogórska.

Na Dhaulagiri jedzie Pan wyrównać rachunki?

- Może nie rachunki, ale dokończyć wspinaczkę. Próba w 2013 roku zakończyła się na wysokości 8100 m czyli dokładnie 67 m poniżej szczytu. Niestety, była godzina 16, psuła się pogoda, a czas dojścia na wierzchołek po pozostałej części grani szacowałem na około dwie godziny. Zawróciliśmy...

Zero strachu?

- Pokora, jak przed każdą wyprawą. W górach ryzyko jest mniejsze niż podczas jazdy samochodem. Na drodze możemy jechać z odpowiednią prędkością, przepisowo, ale wjedzie w nas pijany i jesteśmy bez szans. W górach każda decyzja jest przemyślana. Jeżeli przez trzy dni pada śnieg, to czwartego nie wychodzę, bo zdaję sobie sprawę z ryzyka, jakim może być zagrożenie lawinowe. Na większość czynników mam wpływ. To ja za siebie odpowiadam i to ja decyduje o każdym działaniu na górze.

Rozmawiał Damian Bąbol

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.