Opowieść o Egonie Franke, pierwszym polskim mistrzu olimpijskim w szermierce

Egona Franke i jego żonę Elżbietę udało mi się spotkać w Gliwicach. Oboje od 30 lat mieszkają i pracują we Włoszech, a do Gliwic wpadają tylko raz na jakiś czas. Chyba nieprzypadkowo na miejsce naszego spotkania mistrz wybrał halę szermierczą Piasta przy ul. Piwnej. Przed laty sam tam ćwiczył i pracował [hala mieści się na terenie zlikwidowanej Huty Gliwice, dawniej 1 Maja - przyp. red.].

Na spotkanie przyjechał punktualnie, w towarzystwie żony. Prowadzący akurat zajęcia na planszy 82-letni prof. Zbigniew Czajkowski, legenda polskiej szermierki, przerwał na chwilę trening i przedstawił młodym zawodnikom nieoczekiwanych gości: - Pan Egon Franke, pierwszy polski mistrz olimpijski w szermierce, oraz pani Elżbieta Cymerman-Franke, przed laty nasza czołowa florecistka.

Oboje eleganccy, kulturalni, uprzejmi. Franke zawsze słynął z nienagannych manier. W książce "50 lat na olimpijskim szlaku" czytamy: "Swoją wzorową postawą zyskał miano szermierza dżentelmena". W Polsce wszyscy zwracają się do niego per mistrz, w Italii - maestro.

Zrobię z ciebie mistrza

Franke urodził się w 1935 roku w Gliwicach. Po wojnie rodzina Franke zdecydowała się na pozostanie w mieście. - Byliśmy Niemcami, ale rodzice zdecydowali, że nigdzie nie wyjadą - mówi. Kilkunastoletni chłopak szybko trafił do sportu. Nie zaczął jednak wcale od szermierki. - W rodzinie nie było takich tradycji, a przygodę ze sportem zacząłem od piłki nożnej. Graliśmy na podwórku. Pamiętam, że trenowałem nawet w klubie.

Do szermierki trafił dzięki starszemu bratu Gerardowi. Był rok 1951. - Brat z kolegą założyli szermierczy klub Budowlani. Poszedłem zobaczyć, jak wyglądają treningi, no i tak się zaczęło. Kupiliśmy dziesięć szabli, dziesięć ubrań szermierczych i maski - wspomina.

Franke miał sporo szczęścia. Po II wojnie światowej w Gliwicach znalazło się bardzo wielu wygnanych z Kresów Wschodnich repatriantów, którzy wcześniej mieli kontakt ze sportem. Wśród nich był Antoni Franz, lwowiak, który przed wojną ćwiczył pod okiem słynnego fechtmistrza Jana Pieczyńskiego. Franz, założyciel sekcji szermierczej Piasta, szybko dostrzegł talent młodego chłopaka. - Trener Franz pracował wtedy we wszystkich szermierczych klubach w Gliwicach. Także i u nas. Po którymś treningu powiedział mi: "Ty musisz zostać przy szermierce. Zrobię z ciebie mistrza". Do dziś pamiętam te słowa. A ponieważ trener tak serdecznie się mną zajął, tak się zainteresował, to rzuciłem piłkę i zostałem przy szermierce.

I floret, i szabla

W 1953 roku do Gliwic trafił Zbigniew Czajkowski - kolejny szermierz ze Lwowa, bardzo dobry zawodnik, medalista mistrzostw świata w drużynie szablistów (1953 r., Bruksela), a przede wszystkim wybitny trener, który razem z Franzem stworzył podstawy sukcesów gliwickiej szermierki. Franke trafił pod jego kuratelę. - Był młodym trenerem. Nauczył mnie szermierki nowoczesnej, do zajęć wprowadzał bardzo dużo innowacji - chwali warsztat Czajkowskiego Franke.

Prof. Czajkowski: - U Egona uderzyło mnie to, że robił może postępy dość wolno, ale był zdolny ruchowo i bardzo pilny. Pracowałem z nim bardzo dużo. Nawet inni dziwili się i pytali: "Co ten Czajkowski widzi w tym Egonie? On takie ładne ruchy robi, ale na pewno nie będzie wygrywał". Ja odpowiadałem krótko: "Spokojnie, panowie, spokojnie. On się rozwija bardzo wolno, ale przy swojej świetnej technice będzie znakomitym zawodnikiem".

Swój pierwszy większy sukces Franke rzeczywiście odniósł stosunkowo późno. W 1955 roku zdobył mistrzostwo Polski juniorów we florecie. W reprezentacji zadebiutował cztery lata później. Na mistrzostwach świata w Budapeszcie walczył razem z Witoldem Woydą i Ryszardem Parulskim. Dwa lata później, na MŚ w Turynie, był o krok od finału indywidualnego. Przegrał jednak barażową walkę o finał z Woydą i zajął dziewiątą lokatę. Tytuł mistrza świata zdobył wtedy Parulski, a nasza drużyna wywalczyła brązowe medale.

Co ciekawe, Franke odnosił sukcesy nie tylko jako florecista. W 1962 roku na mistrzostwach świata w Buenos Aires wystąpił w drużynie... szablistów! Zdobył z nią zresztą złoty medal, a w turnieju indywidualnym doszedł aż do ćwierćfinału. - Lubiłem szablę, dlatego walczyłem i tą bronią - podkreśla.

Karierę na szermierczej planszy Franke łączył z pracą zawodową. - Pracowałem w Hucie 1 Maja. Zaczynałem o 7, kończyłem o 15. Po pracy wracałem do domu, jadłem obiad i biegiem na salę, gdzie zaczynaliśmy zajęcia o 17. W hucie pracowałem jako traser. Dostawałem kawałek żelaza, który trzeba było tak wyfrezować, żeby powstała jakaś część do maszyn. Musiałem pracować, bo ze sportu nie można było wtedy wyżyć, a ja miałem na utrzymaniu rodzinę. Pozy tym moja praca bardzo mi się podobała. Cieszyło mnie, że potrafiłem coś sklecić.

Decydujące trafienie

Szczyt kariery Franke przypadł na pierwszą połowę lat 60. W 1963 r. florecista Piasta wygrał w Leningradzie silnie obsadzony turniej Spartakiady Armii Zaprzyjaźnionych, a na mistrzostwach świata w Gdańsku zdobył brązowy medal, ustępując tylko znakomitemu Francuzowi Jean-Claude'owi Magnanowi i Parulskiemu. - Tym startem dostałem się do szermierczej elity - przyznaje.

Prof. Czajkowski, trener kadry olimpijskiej w latach 1959-1966: - Po mistrzostwach w Gdańsku zrobił się wielki szum. Medale zdobyli przecież nie tylko Parulski i Franke, ale także nasza drużyna florecistów, która była druga. Wreszcie nadeszła olimpiada w 1964 roku i wielki pech, wielka tragedia Egona. Trzy pogrzeby w rodzinie, do tego był chory na żółtaczkę... Z trudem załapał się do składu na igrzyska - wspomina profesor.

- Byłem zadowolony, że w ogóle pozwolono mi wystartować w turnieju indywidualnym - mówi skromnie Franke.

Profesor opowiada o kulisach igrzysk w Tokio. - Byliśmy tam już dwa tygodnie i widzę, że Egon jest we wspaniałej formie. Był tam też z nami uczony ze Lwowa - Władimir Stanisławowicz Keller. Robiliśmy z nim badania czasu reakcji. Egon wypadał w nich rewelacyjnie. Zdecydowałem się więc wystawić go w turnieju indywidualnym. Był z tego powodu straszny raban. Protestował pewien dziennikarz z Warszawy, do kierownika naszej ekipy przychodzili zawodnicy i trenerzy. Nie kryli swojego oburzenia moją decyzją. Mówili: "Jak to możliwe, Czajkowski wystawia przecież do składu swojego ucznia! Jest niesprawiedliwy, nieobiektywny!". Ja odpowiadałem krótko: "Biorę całą odpowiedzialność na siebie". I wyszło na moje! Egon walczył jak w transie.

Rzeczywiście, zawodnik z Gliwic w turnieju olimpijskim gromił rywala za rywalem. W końcu dotarł do finałowej czwórki. Tam jego rywalami byli Francuzi Magnan, Daniel Revenu oraz Austriak Roland Losert.

Franke: - Z Losertem i Revenu zawsze wygrywałem, więc dzień przed finałem wiedziałam, że srebrny medal powinienem zdobyć. Powiedziałem sobie, że z Magnanem będę rozgrywał walkę spokojnie. Ułożyłem sobie plan: jak walczyć, co robić na planszy.

Prof. Czajkowski: - Jeszcze dzień przed finałem ćwiczyłem z Egonem w kuchni wioski olimpijskiej. Trenowaliśmy tam, bo do sali treningowej było daleko. Mówiłem mu: "Ja w ciebie wierzę. Jesteś we wspaniałej formie i poniżej złota nie przyjmuję".

Loserta Franke pokonał bardzo łatwo 5:1. W kolejnym pojedynku zmierzył się z Revenu. Wygrał 5:4. Aż wreszcie doszło do ostatniej potyczki z Magnanem. - Wiedziałem, że naprzeciwko siebie mam doskonałego i silnego florecistę. Jak się przegrywa z takim zawodnikiem, to nie jest to żadna niespodzianka czy wstyd. Byłem spokojny. Francuz wprost przeciwnie. Mocno się denerwował. Rok wcześniej zdobył przecież w Gdańsku mistrzostwo świata. Wszyscy myśleli, że pewnie zdobędzie też mistrzostwo olimpijskie. To on był faworytem, nie ja. Zacząłem bardzo dobrze i prowadziłem. 3:0, 4:2. Potem Magnan odrobił jednak starty i doprowadził do remisu 4:4 - opowiada Franke.

- Trzeba było zadać decydujące trafienie. Spróbowałem coś zrobić. Wystawiłem klingę do przodu. Byłem ciekawy, co zrobi Francuz, jaka będzie jego reakcja. On trochę się zawahał, a ja wtedy skończyłem całą akcję natarciem. To było proste, szkoleniowe pchnięcie.

Prof. Czajkowski: - Cieszyliśmy się niesamowicie. To był przecież pierwszy złoty medal na igrzyskach w szermierce dla Polski! Trzeba też przyznać, że Magnan zachował się z klasą: zdjął maskę, ukłonił się i pogratulował Egonowi oraz mnie.

Na igrzyskach w Tokio Franke zdobył jeszcze jeden medal. Nasz zespół floretowy po zwycięstwach z Wielką Brytanią, Australią, Rumunią i Japonią doszedł do finału zawodów drużynowych, gdzie przegrał z ZSRR 7:9.

Przebite płuco

Kiedy wydawało się, że Franke przez kilka kolejnych lat będzie rządził i dzielił na światowych planszach, przydarzył mu się groźny wypadek. - To było tuż przed wyjazdem na mistrzostwa świata w Paryżu w 1965 roku, gdzie miało dojść do rewanżu za igrzyska. Na obozie w Bydgoszczy, na ostatnim treningu, w ostatniej walce złamała się klinga i przebiła mi płuco. Strasznie żałowałem, że nie udało mi się pojechać do Francji i ponownie spotkać z Magnanem.

Magnan wykorzystał nieobecność gliwiczanina i po raz drugi w swojej karierze zdobył mistrzostwo świata. Florecista Piasta przez dłuższy czas pauzował i leczył uraz. - Po takiej kontuzji nie jest łatwo wrócić na planszę. Trzeba umieć zapomnieć o wszystkim - wspomina.

W 1966 Franke był już jednak z powrotem na planszy i razem z kolegami zdobył brązowy medal na MŚ w Moskwie.

Zdecydowały władze

W 1968 roku wyjechał na swoje trzecie igrzyska do Meksyku. Wystartował jednak tylko w turnieju drużynowym. - Byłem rozgoryczony, że nie pozwolono mi wystąpić w turnieju indywidualnym. Dlaczego? Tak zdecydowały władze związku. Tym bardziej nie umiałem tego zrozumieć. Miałem przecież groźny wypadek, a mimo wszystko wróciłem do wysokiej formy.

Elżbieta Cymerman-Franke, żona szermierza, dwukrotna olimpijka, ośmiokrotna mistrzyni Polski we florecie: - Bardzo to przeżył. To był zresztą ewenement na skalę światową. Nie spotkałam się z takim przypadkiem, by działacze nie dopuścili do turnieju swojego mistrza olimpijskiego, a wystawili zawodnika, który w swojej karierze nigdy nie osiągnął w zawodach indywidualnych żadnego sukcesu. To był skandal! Ale takich spraw była cała masa. Przecież gdyby nie to, że Czajkowski był odważny i zdecydował, że w Tokio wystawi go do składu, mimo protestów i całej kampanii prasy przeciwko niemu, to nie byłoby złota. No ale my byliśmy śląską prowincją.

W turnieju indywidualnym igrzysk w Meksyku trójce Polaków: Parulskiemu, Woydzie i Adamowi Lisewskiemu nie udało się awansować do czołowej ósemki.

Włoskie sukcesy

W 1967 roku Franke przeniósł się z Piasta do Legii Warszawa, gdzie pięć lat później zakończył karierę. - Poprosiłem potem ministra Włodzimierza Reczka [przez kilkadziesiąt lat przewodniczący Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Turystyki - przyp. red.] o wyjazd za granicę i w 1973 roku razem z żoną i kilkumiesięcznym synem Piotrem wyjechaliśmy do Włoch.

Na Półwyspie Apenińskim rozpoczęli pracę szkoleniową. Przez 24 lata z powodzeniem prowadził floretową kadrę Italii. Jego podopieczni zdobywali medale olimpijskie i mistrzostw świata. Maria Consolata Collino była srebrną medalistką igrzysk w Montrealu, a Laura Chiesa i Francesco Rossi wicemistrzami świata. Od kilku lat zajmuję się wyłącznie pracą w klubie. - Pracujemy w Club Scherma Torino, turyńskim klubie szermierczym, który jest jednym z najlepszych w Italii. Przez pięć lat z rzędu zdobywaliśmy pierwsze miejsca w kategoriach od 10 do 18 lat. Chcemy wyszkolić jak najwięcej zawodników. Jeden z naszych podopiecznych jest wicemistrzem świata kadetów - podkreśla Franke. W tym roku pracę szkoleniową w tym klubie rozpoczął też Piotr, 30-letni syn państwa Franke.

Powrót do Gliwic

Nie jest wykluczone, że wkrótce Franke podejmie pracę szkoleniową w... Piaście Gliwice! - Coraz częściej przyjeżdżamy tutaj, żeby znaleźć jakiś kącik dla siebie. Chcę tu zamieszkać na stałe, Gliwice to przecież moje rodzinne miasto. W Piaście zawsze była koleżeńska, rodzinna i bardzo przyjemna atmosfera. A właśnie w takich warunkach, gdzie nic nie jest robione na siłę, lecz z wielkim entuzjazmem, można osiągnąć sukces - kończy mistrz.

Copyright © Agora SA