Pistorius bez aureoli

Przywykliśmy już, że żywe pomniki sportu się rozpadają. Wysadzają je afery dopingowe - jak posągową Marion Jones, która na zakazanych dopalaczach mknęła po chwałę największej lekkoatletki swoich czasów, lub gęsty peleton naszprycowanych gigantów szos. Nieodwracalne zniszczenia powodują skandale obyczajowe - jak w przypadku Tigera Woodsa, który z kandydata na golfistę wszech czasów i najhojniej opłacanego atlety skarlał do powszechnie potępianego, zakłamanego seksoholika i po ujawnieniu jego notorycznych zdrad małżeńskich już nigdy nie odzyskał sportowej klasy. Jeszcze częściej wybuchają sensacyjki, które gwiazdora nie gaszą, lecz szokują prawdą drastycznie sprzeczną z wizerunkiem bez skazy - jak wpadka Ryana Giggsa, ucieleśnienia cnót na boisku i poza boiskiem, przyłapanego na romansie z żoną brata.

Podsuwam przykłady dosłownie z wczoraj, jednak na kibiców pragnących utożsamiać sportową wielkość z cnotą bomby jądrowe spadły dopiero dziś. Zabiły Lance'a Armstronga, zabijają Oscara Pistoriusa. Mity nieporównywalnie znaczniejsze niż sława tamtych upadłych superatletów, bowiem wykraczające poza sport, inspirujące głębokim humanistycznym przesłaniem. Amerykanin udowodnił, że nowotwór nie tylko można pokonać, ale jeszcze potem być najlepszym na świecie. Sprinter z RPA udowodnił, że z niepełnosprawnością można nie tylko normalnie żyć, ale jeszcze zyskać globalną sławę dzięki wytrenowaniu mistrzostwa w dziedzinie, którą natura chciała mu całkiem odebrać - bez nóg mknął szybciej niż 99,9 proc. pełnosprawnych. Wśród współczesnych gigantów sportu wpłynęli na życie zwykłych ludzi najmocniej.

Upadają też najspektakularniej. Armstrong zaprojektował dopingowy przemysł o bezprecedensowej skali, Pistorius na pewno zastrzelił narzeczoną, a być może - z premedytacją zamordował.

Wstrząśnięci fani czują, jakby hańba dotknęła kogoś bliskiego, ale przede wszystkim z trudem godzą się z myślą, iż w ludziach sąsiadują pierwiastki dobra i zła. Psychologowie mówią o efekcie aureoli, czyli wyciąganiu z pojedynczej pozytywnej lub negatywnej cechy błędnego wniosku, że jej posiadacz składa się z samych zalet lub wad - skoro ludzi atrakcyjnych fizycznie instynktownie uważamy za przyzwoitych, skoro naturalnie podporządkowujemy się władzy ludzi wysokich, to ulegamy i urokowi zjawiskowych atletów.

Oscar Pistorius był takim nowożytnym świętym, czczonym zwłaszcza w poranionej tragiczną historią ojczyźnie, która bliżej nieba wynosiła jedynie Nelsona Mandelę. Dopiero od kilku dni czytamy w południowoafrykańskiej prasie, ilu biegacz dostarczał poszlak skłaniających do podejrzeń, iż niewiele w nim z anioła. W 2009 roku spędził noc w policyjnej celi oskarżony przez uczestniczkę przyjęcia w jego domu o napaść. Sprawa ciągnęła się, aż sprinter zapłacił za wycofanie zarzutów 2,2 mln randów. Uchodził za niepohamowanego kobieciarza, który folguje sobie również, będąc w stałym związku, a zarazem zazdrośnika. Kłopoty z partnerkami miewał ustawicznie, o jedną pokłócił się z telewizyjnym producentem i przy świadkach mu groził. Dziennikarze nagle przypomnieli sobie, że wielokrotnie dostrzegali u Pistoriusa nadmierną fascynację bronią - choć mieszkał w jednym najbezpieczniejszych zamkniętych osiedli w Pretorii, trzymał w domu cały arsenał, nawet karabin maszynowy.

Wcześniej o tym nie wspominali. A może przynajmniej wzmiankowali, tyle że na wąziutkim marginesie? Oni też ulegają złudzeniu utrudniającemu przyjęcie do wiadomości sygnałów mogących ubrudzić obraz świętego. I uginają się, niekoniecznie świadomie, pod presją publiczności, która nad zniuansowane opowieści o idolach wielowymiarowych przedkłada spójne hagiografie. Sam pamiętam, że wyjątkowy gniew czytelników sprowokowałem wyznaniem niechęci do sposobu, w jaki Justyna Kowalczyk atakowała po porażkach wielką rywalkę Marit Bjorgen.

Pistorius działał silniej przez swoje kalectwo. W niepełnosprawnych widzimy ofiary, więc odruchowo nie chcemy dostrzec nikczemników - przypomnijmy sobie naiwną publicystykę wokół zeszłorocznych igrzysk paraolimpijskich odmalowywanych jako raj wolny od dopingu i w ogóle wszelkich zwyrodnień.

Geniusz i łajdak to nie są pojęcia wykluczające się, potrzebowalibyśmy antologii bardziej pękatej niż biblia, żeby pomieścić zastępy wybitnych artystów, naukowców czy mężów stanu, którzy bliskich traktowali jak przedmioty. I niewykluczone, że przywary w sensie międzyludzkim okazywały się atutami w parciu po sukces. Alfred Hitchcock potrafił podarować pięcioletniej Melanie Griffith plastikową trumienkę, w której leżała lalka z twarzą jej mamusi, grającej główną rolę w "Ptakach" Tippi Hedren. Czy bez owego mrocznego poczucia humoru byłby w stanie kręcić swoje wielkie filmy?

Jednostkom ponadprzeciętnym zboczyć łatwiej, bowiem na pokusy narażają je władza, sława i bogactwo, tymczasem my - reporterzy, komentatorzy, kibice - wolimy propagować przeświadczenie, że herosi stadionowi są herosami w ogóle. Choć niewiele o gwiazdorach wiemy, kreujemy ich na wzorce, polegając wyłącznie na wynikach sportowych. Kreujemy nie zawsze intencjonalnie, wystarczą językowe hiperbole używane w relacjach z zawodów już nawykowo. Reprezentanci żadnej innej profesji nie słyszą chyba równie regularnie, że właśnie dokonali czegoś "fenomenalnego", "magicznego", "nadludzkiego". A mowa zaledwie o sensownym kopnięciu piłki...

Kibicowi dla psychicznej higieny przydałoby się pielęgnowanie w sobie świadomości, że w telewizji nie ogląda żywych ludzi, lecz starannie retuszowane wizerunki. Że jeśli Cristiano Ronaldo wydaje się antypatyczny, a Leo Messi sympatyczny, to nie wiesz, czy nie oceniasz aby masek nakładanych przed wyjściem do kamer. Bolesną naukę pobrali niedawno wielbiciele Mantiego Te'o, gwiazdora futbolu amerykańskiego - poruszyła ich opowieść o śmierci jego dziewczyny, po której nie opuścił żadnego meczu, zgodnie z rzekomo złożoną ukochanej obietnicą. Tyle że dziewczyna istniała tylko w internecie.

Na mundialu w RPA mieszkałem w pensjonacie z uzbrojoną ochroną. Mieszkającemu w hotelu redakcyjnemu koledze obsługa poleciła w razie zagrożenia ratować się umieszczonym w ścianie "przyciskiem ostatniej szansy" ("panic button"). Wiele domów w centralnej prowincji Gauteng przypominało bunkry. Kiedy zostałem napadnięty i obrabowany ze sprzętu, wylądowałem w wypożyczalni laptopów, której drzwi zewnętrzne i wewnętrzne były okratowane, przed wejściem zostałem przesłuchany przez domofon, umowę wynajmu podpisywałem przed lustrem weneckim. Liczba firm ochroniarskich w RPA stale rośnie, w minionym roku powstało ich tysiąc. Stołeczna aglomeracja należy do pięciu najbardziej niebezpiecznych na planecie. Rabusie napadają na rezydencje najchętniej wtedy, gdy lokatorzy są obecni, wyłączają alarm, mogą osobiście wskazać, gdzie leżą kosztowności. Na 100 mieszkańców kraju przypada 12 sztuk broni palnej, co daje 17. miejsce na świecie. Codziennie z rąk swoich partnerów giną tam trzy kobiety.

Słowem, jeśli wnikliwie zlustrować okolice, w których Pistorius żył, i wspomnieć jego obsesję na punkcie broni oraz wybuchowy charakter, czwartkowa tragedia traci na wyjątkowości. Zasłońmy twarz sprawcy czarnym paskiem, a incydent powszednieje. Choć potężni lobbyści z Narodowego Stowarzyszenia Strzeleckiego Ameryki, którzy najchętniej zmilitaryzowaliby wszystkich, z niemowlakami włącznie, tłumaczą, że "tylko dobry człowiek z bronią może powstrzymać złego człowieka z bronią", to osobnik uzbrojony w nóż, który pomyli ukochaną z włamywaczem (pierwsza interpretacja incydentu z Pretorii), przed zadaniem śmiertelnego ciosu będzie miał czas zorientować się w błędzie. A jeśli nie błądzi, lecz zamierza zabić, to potencjalnej ofierze łatwiej uciec od ostrza niż kuli.

Z ostatniej chwili: zdaniem poważnej "City Press" w mieszkaniu Pistoriusa znaleziono zakrwawiony kij krykietowy, a Reeva Steenkamp próbowała schronić się w łazience. Śmiercionośne kule miały przeszyć drzwi.

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Agora SA