Podnoszenie ciężarów. Kołecki: Mam jasną koncepcję

- Zdecydowałem, że będę pracował społecznie - mówi nowy prezes Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów Szymon Kołecki. Dwukrotny wicemistrz olimpijski wierzy, że pod jego wodzą polska sztanga wróci do czasów świetności. Na tegorocznych igrzyskach w Londynie na pomoście wywalczyliśmy dwa medale, co stanowiło 20 proc. dorobku całej olimpijskiej ekipy. W 2016 roku, w Rio de Janeiro, nasi sztangiści mają zdobyć cztery krążki.

Łukasz Jachimiak: W swoim programie wyborczym wpisał pan punkt o organizacji programu ogólnopolskich zawodów dla dzieci w wieku nawet dziewięciu lat. Czy to nie za wcześnie? Przecież sam jest pan dowodem, że nie zawsze sport to zdrowie. Jest pan 31-latkiem, który nie może kontynuować kariery.

Szymon Kołecki: Musiałem zrezygnować, ale tylko dlatego, że artroskopia kolana, której się poddałem w 2008 roku, spowodowała drastyczne pogorszenie mojego stanu zdrowia. Naprawdę nie jestem poza sportem w wyniku obciążeń treningowych. Kiedy lekarze badają moje drugie kolano, to dziwią się, że przez 20 lat podnosiłem ciężary, bo ono o tym nie mówi. Po prostu źle zrobiłem, że poddałem się artroskopii lewego kolana. Miałem wtedy przeciążenie więzadła rzepki, po kilkumiesięcznym odpoczynku i rehabilitacji ono by się zregenerowało, ale chciałem wszystko przyspieszyć. Natomiast jeśli chodzi o współzawodnictwo dzieci, to ono absolutnie nie będzie polegało na podnoszeniu ciężarów. To będą wieloboje atletyczne, na które składać się będą: bieg na 50 metrów, rzut piłką lekarską, trójskok z obu nóg i jedno ćwiczenie związane z podnoszeniem ciężarów, np. przysiady ze sztangą na plecach albo rwanie techniczne, na ocenę. Te rzeczy na pewno nie przeciążają organizmu dziecka. Na pewno nie zamierzamy przyspieszać wydawania licencji do współzawodnictwa w podnoszeniu ciężarów. Nadal będą ją mogły dostać tylko te dzieci, które ukończą 13. rok życia. Najmłodsi będą startować w zawodach ogólnorozwojowych z nauką techniki podnoszenia ciężarów. Dla nich trzy albo cztery takie starty w roku będą dużą atrakcją, a dla nas - ogromnym materiałem do oceny.

Do podnoszenia ciężarów chce pan zachęcić najmłodszych, również wysyłając do szkół medalistów igrzysk i innych imprez rangi mistrzowskiej. Nie obawia się pan, że dzieciaki wystraszą się tego sportu, kiedy zaczną pytać Marcina Dołęgę czy Bartłomieja Bonka o operacje, jakie w swoich karierach przeszli ci zawodnicy?

- Przecież na takie spotkania mogą jeździć pan Zygmunt Smalcerz i pan Marek Gołąb. Pierwszy ma 71 lat, a potrafi skoczyć salto i chodzić na rękach, drugi jest o rok starszy, a cały czas aktywnie gra w piłkę i nie ma żadnych problemów zdrowotnych. Jasne, że w podnoszeniu ciężarów są kontuzje, ale one są nieuniknione w każdym sporcie. Badania prowadzone na świecie pod kątem urazowości poszczególnych dyscyplin pokazują, że ciężary wcale nie znajdują się w czołówce takiego rankingu. Nas nie ma nawet w pierwszej "dziesiątce". Myślę, że te spotkania będziemy potrafili poprowadzić tak, żeby dzieci do ciężarów nie zniechęcić.

Przywołany Smalcerz w tym pomoże? Jeszcze w trakcie londyńskich igrzysk ubolewał pan nad tym, że taki fachowiec nie dostał pracy w Polskim Związku Podnoszenia Ciężarów. Może więc namówi go pan do powrotu z USA?

- Zdania nie zmieniłem, kilka tygodni temu rozmawiałem z trenerem Smalcerzem i wiem, że negocjował przedłużenie kontraktu w USA na kolejne lata. Sprawa ma się wyjaśnić do końca roku. Umówiliśmy się, że jeżeli będzie chciał wrócić, to na pewno będziemy współpracować. On ma zalety nie tylko jako trener, ale też jako organizator. Jest człowiekiem bardzo otwartym na świat, pochłania mnóstwo wiedzy, nowinek, ma wiele do przekazania. Przydałby się bardzo nawet w kontekście rozwijania tzw. polskiej szkoły trenerskiej. Mógłby pomóc wytyczyć kierunki rozwoju naszych trenerów. Pól współpracy z panem Smalcerzem jest bardzo dużo, dlatego mam wielką nadzieję, że wróci do Polski. Ale jeśli jego wolą będzie pozostanie w USA, to pogratuluję mu podpisania nowej umowy i - choć będzie nas dzielił ocean - będę liczył na bliski kontakt i współpracę.

Ivana Grikuroviego, który prowadził m.in. pana i Arsena Kasabijewa też spróbuje pan sprowadzić do Polski?

- Niestety, to jest mało prawdopodobne, bo on pracuje u siebie, jest trenerem kadry Gruzji, ma tam wiele rzeczy do zrealizowania. Niedługo odbędą się tam wybory prezesa federacji, których faworytem jest Akakios Kachiaswilis [legenda sztangi, trzykrotny mistrz olimpijski, m.in. z Sydney z 2000 roku, gdzie pokonał drugiego wówczas Kołeckiego]. Jego kandydaturę mocno popiera gruziński minister sportu, który też nalega, by trenerem kadry w kolejnych latach był Ivan, a Kachi się na to zgadza. Skoro taka jest wola ministra i - jak sądzę - przyszłego prezesa, to pewnie Ivan tam zostanie. Trudno, w Polsce też mamy wielu dobrych trenerów.

Już wiadomo, że męskiej kadry nie będzie dalej prowadził Mirosław Choroś, do zmiany dojdzie pewnie też na stanowisku szkoleniowca kadry kobiet?

- W czwartek mamy zebranie zarządu, wtedy będę próbował przekonać zarząd do otwarcia konkursów na trenera kadr narodowych kobiet i mężczyzn. Mam nadzieję, że uda mi się to skutecznie uzasadnić.

Nie uważa pan, że prościej byłoby zaproponować stanowiska fachowcom, których pan i zarząd uważacie za najlepszych?

- Nie znam na tyle dobrze wszystkich w Polsce, nie mówiąc o zagranicy, mających aspiracje poprowadzenia którejś z naszych reprezentacji. Nie chcę nikomu zbyt wcześnie zamykać drogi, odbierać szansy wykazania się. Jestem zwolennikiem otwartych konkursów, bo zawsze może pojawić się ktoś, o kim możemy zapomnieć, kogo możemy w pełni nie znać, a kto nas miło zaskoczy.

A jeśli do konkursu nie zgłoszą się godni kandydaci?

- Nie przewiduję czegoś takiego, choć na pewno praca z kadrą nie jest łatwa, bo to 300 dni na zgrupowaniach, a więc z dala od rodziny, to zmiana życia. Ale to też prestiż.

I konieczność współpracy z trenerami poszczególnych zawodników. Według pana do niedawna był z tym duży problem. Ma pan pomysł, jak to dobrze zorganizować?

- W tym zakresie na pewno będę mocno polegał na szefie wyszkolenia związku. W czasie kampanii mówiłem, że chcę rozdzielić pracę pionu szkolenia i pionu organizacyjno-finansowego. Szefowi wyszkolenia chcę dobrać najlepszych współpracowników, ale oczywiście jeśli będzie trzeba, będę jego zespół wspierał.

To wszystko chce pan robić bez wynagrodzenia?

- Nasz związek nie jest na tyle bogaty, żeby prezes otrzymywał pensję. Jestem przekonany, że musimy mieć sekretarza generalnego, ponieważ takie rzeczy jak administracja biura, rozliczanie projektów, zadań, czuwanie na sprawami organizacyjnymi są bardzo pracochłonne i według mnie nie należą do zadań prezesa, który w moim przekonaniu musi zadbać o inne sprawy. Dlatego zdecydowałem, że będę pracował społecznie, a etat dostanie sekretarz. Oczywiście w teorii mógłbym wszystko robić sam, ale nawet gdybym pobierał pieniądze, to po jakimś czasie miałbym problemy z efektywnością, a przez to i z motywacją. Mam jasną koncepcję funkcjonowania związku, wiem, jakie założenia chcę zrealizować, ale muszę mieć na to czas.

Kiedy poznamy nazwisko człowieka, który odciąży prezesa Kołeckiego?

- Będę dzwonił do pana Zygmunta Wasieli, bo wydaje mi się, że na dzień dzisiejszy to on jest etatowym sekretarzem generalnym. Jeśli się nie mylę, rozwiązał to tak, że równolegle funkcję prezesa pełnił społecznie. Ale muszę się upewnić. Na razie sytuacja wygląda tak, że pan Wasiela 28 listopada poszedł na urlop, a zanim otworzymy konkurs na sekretarza generalnego, musimy rozwiązać z nim umowę, oczywiście jeżeli on będzie chciał z tej pracy zrezygnować. Jeśli nie, to sprawa będzie bardziej złożona, ponieważ pan Wasiela ma 62 lata i jest w okresie chronionym przed zwolnieniem. Jednak z jego deklaracji, jaką widziałem na stronie związku, z podziękowań, jakie złożył, wynika, że nie widzi możliwości dalszej współpracy z naszym związkiem.

A pan widziałby możliwość współpracy z byłym prezesem?

- Szczerze powiedziawszy przed wyborami takiej możliwości nie widziałem, ale choć jestem dosyć młody, to z paroma rzeczami w życiu już się spotkałem. Dlatego nie wykluczam żadnej możliwości.

Kilka miesięcy temu trener kadry kobiet Ryszard Soćko skarżył się, że nawet dobrze rokujące zawodniczki rzucają sport, bo trenując nie są w stanie zarobić na życie. Kiedy według pana związek będzie w stanie fundować stypendia takim osobom?

- Żeby cokolwiek móc wypłacać, najpierw trzeba coś pozyskać, żeby coś pozyskać, trzeba podpisać umowy ze sponsorami, a żeby to zrobić, musimy czymś tych potencjalnych sponsorów zainteresować. Z paroma firmami już rozmawiałem, z kilkoma będę rozmawiał wkrótce. W przyszłym roku zorganizujemy w Warszawie mistrzostwa świata. Jeśli zrobimy to sprawnie, pewnie pozyskamy środki, które będziemy mogli przeznaczyć m.in. na stypendia dla tych utalentowanych zawodników, którzy nie mają finansowania z Ministerstwa Sportu. Jeśli zdobędziemy pieniądze, to nie będziemy ich trzymać na koncie, tylko będziemy je wypłacać i inwestować w rozwój dyscypliny. Ale na pewno nie będzie tak, że te stypendia wystarczą na życie.

Mówi pan, że w związku się nie przelewa, ale chce pan dla niego nowej siedziby. Marzy się panu taka z basenem, jak byłemu już prezesowi Polskiego Związku Piłki Nożnej Grzegorzowi Lacie?

- Nie, nie. Przede wszystkim nie chcemy niczego budować, nie twierdzę, że potrzebujemy własnego budynku. Chcemy tylko zabezpieczyć nasze potrzeby pod kątem pracy biura i żeby miejsce naszej pracy było reprezentacyjne. Obecna siedziba PZPC jest naprawdę nieatrakcyjna. Sam mam biuro w piwnicy mojego domu, nie potrzebuję wyjątkowych warunków do pracy, ale nie mogę się wstydzić, zapraszając gości do związku, a już na pewno nie chcę zapraszać mediów, z obawy, że one pokażą, jak ta siedziba wygląda.

Przez media chce pan dotrzeć do sponsorów. Wierzy pan, że któraś ze stacji telewizyjnych będzie chciała pokazywać mistrzostwa Polski?

- W związku z tym, że przez wiele lat jako sportowiec miałem bardzo dużo kontaktów z mediami, wydaje mi się, że w dużej części rozumiem oczekiwania mediów, choć na pewno nie w pełni, bo przecież nie jestem medioznawcą. Ale wiem, że musimy organizować zawody ciekawe, z najlepszymi zawodnikami, czyli medalistami igrzysk i mistrzostw, zadbać też o formę, żeby wszystko było atrakcyjne dla widza.

Jeszcze kilka miesięcy temu, kiedy prezes Wasiela denerwował się, że najlepsi zawodnicy nie chcą startować na mistrzostwach Polski, pan ich bronił, tłumacząc, że gwiazdy nie muszą się sprawdzać w zawodach takiej rangi, za to muszą mieć spokój w przygotowaniach do najważniejszej imprezy sezonu. Teraz może się to obrócić przeciwko panu.

- Zanim podjąłem się rywalizacji o funkcję prezesa, przedyskutowałem wiele spraw z zawodniczkami i zawodnikami. Z Marcinem Dołęgą czy z Adrianem Zielińskim rozmawiałem bardzo szczerze. Powiedziałem "panowie, jeżeli mam być prezesem, to będziecie musieli mi pomóc. Nie może być tak, że będziecie startować raz w roku, a ja się będę musiał z tego tłumaczyć". Mam od nich zapewnienie, że będą mnie wspierać.

Pan chce wspierać byłych zawodników. Pomysł pomocy sztangistom, którzy kończą kariery w adaptacji do życia pozasportowego przyszedł panu do głowy po tym, co stało się z Agatą Wróbel?

- Agata Wróbel to jeden z przykładów, inny to Mariusz Jędra, z którym startowałem razem na igrzyskach w Sydney w 2000 roku. On tam odniósł bardzo poważną kontuzję, po powrocie przeszedł operację i od tamtej pory nikt ze związku nawet do niego nie zadzwonił, żeby zapytać jak się czuje, co robi, gdzie pracuje, czy w czymś mu nie pomóc. Takich przykładów jest wiele. Wiadomo, że nie każdemu da się pomóc, bo czasami spotyka się człowieka, który wcale nie jest chętny do tego, żeby się rozwinąć, pracować, przyzwyczajonego do wygodnego życia i czego byśmy nie zrobili, on z tego nie skorzysta. Ale wiem, że nawet przy niewielkich nakładach finansowych wielu ludziom można pomóc. Czasami wystarczy opłacić komuś naukę języka obcego, jakąś szkołę, sfinansować zrobienie prawa jazdy na ciężarówkę albo autobus, w rozsądnych ramach można nawet zabezpieczyć komuś kilkumiesięczną wypłatę na niewielkim poziomie, żeby mógł się spokojnie czegoś uczyć i jednocześnie mieć na chleb. Taki program jednoosobowy na pewno nie przekroczy 20 tys. w półrocznym rozłożeniu, a zawodników i trenerów, którzy kończą karierę mamy w ciągu roku jednego, dwóch. Prawda jest taka, że sportowcy nie mają rozeznania, jak korzystać z biur pracy, szkoleń, z różnego rodzaju funduszy czy pomocy unijnych, dlatego my im musimy pomóc. W moim programie to może być jeden z łatwiejszych punktów do zrealizowania

A zrealizuje pan ten najważniejszy i pewnie najtrudniejszy? Wierzy pan, że w 2016 roku, na igrzyskach w Rio de Janeiro, nasi sztangiści zdobędą aż cztery medale?

- Wierzę, że polska sztanga wróci do czasów świetności, poza tym od zawsze wolę sobie postawić trudne zadanie i do niego dążyć niż łatwe i jeszcze w dodatku go nie zrealizować.

Więcej o:
Copyright © Agora SA