Wspomina Shaul Ladany: Igrzyska muszą trwać

Igrzyska nie powinny być przerwane, a my powinniśmy w nich uczestniczyć, nosząc kolory żałoby. Tak myślałem 30 lat temu. I tak samo myślę teraz - mówi reprezentant Izraela w chodzie na igrzyskach w Monachium

Radosław Leniarski: Jak przeżył Pan tragedię w w Monachium? Jak wyglądały godziny przed atakiem?

Shaul Ladany: Mieszkałem w budynku zajmowanym przez męską część reprezentacji Izraela na Conollystrasse 31. Był to apartament nr 2. Każdy apartament składał się z dwóch sypialni na górnym poziomie i jednej sypialni na dole. Spałem tam z pięcioma innymi osobami, z których jedna - osobisty trener jednej z naszych pływaczek - była tam nieoficjalnie, bez akredytacji. To z nim mieszkałem w dolnej sypialni.

Dziesięć godzin przed atakiem byłem z całą reprezentacją na "Skrzypku na dachu" zrealizowanym przez izraelskich artystów. Po przedstawieniu poszliśmy za kulisy i rozmawialiśmy z aktorami. Zrobiliśmy sobie z nimi zdjęcia. Ostatnie zdjęcia dla większości.

Kiedy około północy wróciliśmy do wioski, poszedłem jeszcze do restauracji, w której stołowali się sportowcy. Mogłem spokojnie sobie na to pozwolić, gdyż poprzedniego dnia startowałem na 50 kilometrów i był to mój ostatni olimpijski występ. W restauracji spotkałem trenera Mosze Weinberga, który poprosił mnie o budzik, bo musiał rano wstać na zawody. Był pierwszym zabitym w tej tragedii.

Poczytałem jeszcze gazety, zasnąłem po drugiej. Miała to być moja pierwsza spokojna noc. Następnego dnia nie musiałem ani trenować, ani startować.

Czy obudziły Pana strzały? W sąsiednim apartamencie zabito z kałasznikowa człowieka...

- Nie. Zbudził mnie około 5.30 (czyli godzinę po wtargnięciu terrorystów) kolega z górnego poziomu. Powiedział: "Mosze nie żyje". Kolega był typem żartownisia, ale miał coś takiego na twarzy, że w tej samej chwili dotarło do mnie, że nie żartuje. Nie pytając o nic, wstałem i zrobiłem coś, co wydaje się kompletną głupotą. Otworzyłem drzwi i wyjrzałem na klatkę schodową. Dziś pewnie bym tego nie zrobił. Nie zobaczyłem żadnego pobojowiska, ale pojąłem, że dzieje się coś niezwykłego. Przez szklaną ścianę klatki schodowej przy apartamencie nr 1 zobaczyłem trzech-czterech strażników w olimpijskich uniformach. Rozmawiali z kimś, kto stał w niszy apartamentu na parterze. Widziałem jego profil i trochę twarzy od przodu. Rozmowa odbywała się trochę po angielsku, trochę po niemiecku. Strażnik o ciemnej karnacji skóry prosił o zezwolenie na wejście sanitariuszy. - Tam są ranni ludzie - powiedział. Terrorysta odparł, że nie ma mowy, "Żydzi to nie ludzie".

Czyli wiedział Pan, że nastąpił atak?

- Jednak nie docierało do mnie, co się dzieje, nie słyszałem wystrzałów czy wybuchów. Dowodem na moją nieświadomość jest to, że pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem po powrocie do pokoju, było pójście do toalety. Reszta kolegów już była ubrana. Zapytałem: "Wiecie co się stało?" Oni powiedzieli: "Spójrz". Przed wejściem do apartamentu nr 1 była na plama krwi [wcześniej sanitariusze Czerwonego Krzyża zabrali ciało trenera Weinberga - red.].

Pojęliśmy, że prawdopodobnie cała drużyna izraelska została pojmana przez terrorystów. Cała oprócz nas. Postanowiliśmy szybko uciec. Zbiegliśmy na dół do mojej sypialni, gdzie były szklane drzwi na taras. Gdy w pośpiechu zakładałem dres na pidżamę, spostrzegłem, jak moi towarzysze jeden za drugim przeskakują przez betonową balustradę, biegną zygzakiem po trawniku i znikają. Pomyślałem: "Co oni robią?! Uciekać w ten sposób!". Zorientowałem się, że jestem ostatni. Jednak zamiast uciekać, postanowiłem jeszcze zobaczyć, co się dzieje z szefem naszej misji. On mieszkał w apartamencie numer 5. A więc przeszedłem po tarasie, licząc wejścia do kolejnych apartamentów. Zapukałem, ale nie usłyszałem żadnej odpowiedzi. Pomyślałem, że źle policzyłem i cofnąłem się o jeden apartament. Znów zapukałem. Ktoś w środku się poruszył. Otworzono mi drzwi. To był szef misji. "Wiesz?" - zapytałem. "Wiem" - powiedział. "Muszę jeszcze wykonać kilka telefonów i uciekamy". Dzwonił do działaczy izraelskich mieszkających w hotelach w centrum Monachium. Nagle usłyszeliśmy pukanie do szklanych drzwi. Sprawdziłem, to był kolega, o którym myślałem, że uciekł przede mną, ale wyszedł za mną i też sprawdzał, czy wszystko w porządku z szefem misji.

Dlaczego nie uciekł Pan natychmiast?

- Może nie zdawałem sobie sprawy z zagrożenia albo sądziłem, że tak właśnie należy postępować. Sprawdzić, pomóc i dopiero wtedy uciec. A zapewne była to kombinacja obydwu czynników.

W końcu uciekliśmy we trzech, ale nie zygzakiem, tylko spokojnie idąc w dół trawnikiem. Pewnie był to rodzaj głupoty, bo jak później się dowiedzieliśmy, w tym momencie terrorysta [był to jedyny nadal żyjący uczestnik ataku Dżamal el Gashey - rl] stał na czatach przy apartamencie nr 1 i sprawdzał, czy ktoś nie nadchodzi od strony ulicy, od strony ogrodu i trawnika. Terrorysta mógł nas zabić bez żadnego problemu.

Zeszliśmy na poziom garażu i tam dopiero spotkaliśmy uzbrojonego policjanta. Potem przeszliśmy do głównego centrum wioski. Tam dowiedzieliśmy, że z pierwszego i trzeciego apartamentu w różnych okolicznościach uciekło dwóch naszych sportowców.

Jak Pan wyjaśni fakt, że Palestyńczycy nie zaatakowali waszego pokoju. Z apartamentu 1 przeszli od razu do apartamentu 3, omijając numer 2.

- Moim zdaniem nie była to sprawa szczęścia czy przypadku. Taki był ich plan - to zresztą tylko moja opinia. Bardzo dużo o tym myślałem i moim zdaniem stało się tak, ponieważ

po pierwsze, dwóch terrorystów pracowało w wiosce wcześniej.

Po drugie, ktokolwiek wchodził do wioski, otrzymywał bardzo szczegółową mapę ze wszystkimi budynkami i wyjaśnieniami, gdzie mieszkają poszczególne reprezentacje. Ja też dostałem taką samą mapę.

Po trzecie, ktokolwiek podchodził do naszego i zresztą każdego budynku w wiosce, mógł zapoznać się z nazwiskami mieszkańców poszczególnych pokoi. Wisiała odpowiednia tabliczka przy drzwiach wejściowych. I tylko ten mój kolega - trener pływacki bez akredytacji - nie znalazł się na liście. Inni byli, przy czym ich imiona i nazwiska jednoznacznie kojarzyły się z Izraelem.

Po czwarte, w Monachium odbyła się pierwsza w dziejach skomputeryzowana olimpiada. Organizatorzy za pomocą komputerowych konsol dali sportowcom system informacyjny. Ktokolwiek chciał się czegoś dowiedzieć o dowolnym zawodniku, podchodził do klawiatury komputera i wpisywał jego nazwisko. Pół minuty później dostawał biografię sportową zawodnika: narodowość, wiek, wyniki, hobby, itd. Jeśli ktoś chciał sprawdzić zespół Izraela, po wpisaniu nazwisk dowiedziałby się, że w ekipie są dwaj sportowcy, których specjalnością jest strzelectwo. Jeden był mistrzem i wicemistrzem Azji. Amunicja i karabiny były w pokojach. Po skonfrontowaniu tych danych z tabliczką przy drzwiach wiadomo było, że ci dwaj potencjalnie niebezpieczniejsi od innych sportowcy mieszkają w moim apartamencie.

Uważam więc, że podczas planowania terroryści zorientowali się, że atak na nasz apartament będzie zbyt ryzykowny. Że mogą spotkać się z uzbrojonymi zawodnikami. I zrezygnowali.

Około szóstej był Pan bezpieczny. Szybko otrząsnął się Pan z szoku?

- W odróżnieniu od moich kolegów nie byłem załamany, nie bałem się. Życie mnie wcześniej tak doświadczyło, że stałem się odporny na najbardziej wstrząsające chwile. W Belgradzie niemiecka bomba trafiła w dom, w którym mieszkałem, potem zabito moich rodziców, byłem uciekinierem, mieszkańcem getta na Węgrzech, więźniem w obozie koncentracyjnym Bergen Belsen, a w izraelskiej armii walczyłem w dwóch wojnach.

Tak więc po przesłuchaniu postanowiłem wyjść do wioski. Znalazłem się niedaleko naszego budynku przy Conollystrasse 31. Dalszą drogę blokował kordon policji. Otoczyły mnie tłumy dziennikarzy, odpowiadałem na dziesiątki pytań.

Jak Pana rozpoznali?

- Miałem na sobie dres z napisem "Israel", zarzucony na pidżamę. Wszystko zostało w pokoju. Później poszedłem do kwatery Amerykanów. Tam się ogoliłem. No i wróciłem do centrum dowodzenia patrzeć, jak Niemcy przygotowują się do uwolnienia zakładników. Gdy to obserwowałem, było dla mnie jasne, że najlepszym miejscem do uwolnienia ich jest wioska.

Uważał Pan, że pomysł odsunięcia zagrożenia z zatłoczonej wioski, sprzed kamer TV na odosobnione lotnisko jest zły?

- Kiedy około 22-23 widziałem z balkonu głównej kwatery dowodzenia autobus z powiązanymi ze sobą zakładnikami jadący do dwóch podstawionych helikopterów, mój kolega z zespołu i pokoju, strzelec, który stał tuż obok, powiedział: "Gdyby Niemcy mi pozwolili, w 20 sekund zdjąłbym z tego miejsca dwóch lub trzech terrorystów". Jednak oni odlecieli. Mieliśmy nadzieję, że wszystko się dobrze skończy.

Wydawało się, że zakładnicy lecący na lotnisko jednak przeżyją...

- Tak. Około drugiej w nocy niemieckie radio podało, że wszyscy zostali uwolnieni. Kiedy to usłyszeliśmy, szczęśliwi poszliśmy spać. O piątej rano obudzono nas i powiedziano, że wszyscy zakładnicy i część terrorystów zginęła.

Czy według Pana igrzyska powinny być w tym momencie przerwane?

- Absolutnie nie. [Premier Izraela] Golda Meir zażądała od MKOl-u i od izraelskiego komitetu olimpijskiego wycofania drużyny i przerwania igrzysk. Pierwsze żądanie zostało spełnione. Ja myślałem - wówczas był to niezbyt szeroko podzielany przez Izraelczyków pogląd - że jeśli igrzyska zostaną zakończone w ten sposób, pozwolimy terrorystom na brutalną zmianę naszego życia. Pozwolimy na wyrzucenie Izraelczyków poza sportowy nawias, a wkrótce każdy inny. Sądzę, że powinniśmy uczestniczyć w igrzyskach, nosząc kolory żałoby. Na każdych igrzyskach powinien być złożony hołd ofiarom 5 września, czego dotąd MKOl nie zrobił.

I to samo myślę teraz.

W najgorszych koszmarach nie można sobie chyba wyobrazić gorszego powrotu z igrzysk olimpijskich...

- Odlecieliśmy 7 września rano. Tych kilku, którzy przeżyli, miało wspólny paszport. Żegnał nas na lotnisku Walter Scheel, późniejszy prezydent Niemiec. Na pokładzie były trumny z ciałami 11 zabitych. W Tel Awiwie przywitało nas tysiące osób. Każda trumna była wieziona na cmentarz na samochodzie, nad którym honorową wartę trzymali ci, którzy przeżyli.

Rodzina, przyjaciele i znajomi całowali mnie, śmiali się i płakali, widząc mnie i nie wierząc, że udało mi się przeżyć. Pierwotnie nie było mnie na liście uciekinierów. Kilka gazet na świecie, np. w Danii, zaliczyło mnie do zabitych. Nawet duńscy chodziarze, myśląc, że nie żyję, zorganizowali ceremonię żałobną. Podobnie było w Niemczech. Mam artykuły z niemieckiej prasy o mnie: "Drugi raz szczęście w Niemczech dr Ladany'emu nie pomogło". Pierwszy raz pomogło mi, gdy przyszło wyzwolenie obozu w Bergen Belsen.

Kilka tygodni po Monachium zdobyłem tytuł mistrza świata w chodzie na 100 km.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.