Igrzyska Meksyk 1968. Świat wrzał, a igrzyska trwały: z rekordami, nieśmiertelnymi gestami, pierwszy raz w kolorowej TV

Ależ to był Meksyk: równo 50 lat temu kończyły się igrzyska rekordów, protestów, technologicznych przełomów. Jakby olimpizm urodził się w 1968 roku drugi raz. Z czarną rękawiczką na pięściach amerykańskich sprinterów. I białą na pięściach morderców

Październik był wtedy w Meksyku bardzo krwawy i bardzo upalny. Dziś ceremonie otwarcia robi się późnym wieczorem, a w tamtą październikową sobotę 12 października 1968 roku temu wszyscy na Stadionie Olimpijskim smażyli się w pełnym słońcu. Polska ekipa smażyła się w gustownych garniturach dopiętych na ostatni guzik, bo wtedy w olimpijskich defiladach był pruski dryl, wszystko na komendę i od linijki. Zbigniew Pacelt, siedemnastoletni pływak z Ostrowca, czekał w tym tłumie i pompował w siebie colę. Litry coli. Wolontariusze chodzili ze specjalnymi dystrybutorami w plecakach, nalewali za darmo. A najsprawniejsi ludzie na świecie dawali tylko znać: dla mnie też. Niespecjalnie się zastanawiali, jak to wpłynie na ich starty. Zdrowe żywienie często przegrywa na igrzyskach z okazją, we współczesnych wioskach olimpijskich też są kolejki do McDonaldsa. A to był 1968 rok, dla najsprawniejszych ciał zza Żelaznej Kurtyny cola to nie był napój. To był rytuał wtajemniczenia.

Czołg z polskim orłem. „Dlaczego?”

Olimpijscy debiutanci, tacy jak Pacelt, chłonęli każdą chwilę w tym dziwnym kraju, w którym Stadion Olimpijski był położony wyżej niż krzyż na Giewoncie, w którym codziennie wieczorem wielka ulewa przychodziła na pół godziny i odchodziła tak punktualnie, że można było według niej ustawiać zegarek. Kraju, w którym cola lała się strumieniami. Przylecieli z głowami pełnymi lektur, azteckich historii, ale i tak się nie przestawali dziwić. Również wtedy, gdy w olimpijskim transporcie zobaczyli plakat  z napisem „Praha 68”. Pod spodem było zdjęcie czołgu z polskim orłem i pytanie: „Dlaczego?”.

Te igrzyska meksykańscy organizatorzy ogłosili olimpiadą pokoju. Ale i na świecie i w Meksyku rok 1968 to był rok wrzenia. Igrzyska przypadły na jesień po polskim Marcu, po Praskiej Wiośnie, po paryskim Maju, po zabójstwach Martina Luthera Kinga i Roberta Kennedy’ego, po lecie zamieszek na tle rasowym w Newark i Detroit, po sześciomiesięcznej bitwie o Khe Sanh w Wietnamie, po sierpniowej inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację. Nie dało się tych emocji zdusić na czas igrzysk. Wioślarz Jerzy Broniec, też wówczas debiutant w igrzyskach, wspomina jak spacerował po obiektach olimpijskich z zaprzyjaźnionymi Litwinami reprezentującymi ZSRR. Mijali ich Czesi. „Ruskie kurwy!!!” – krzyknęli na widok CCCP  na dresach. Na co Broniec: - To nie Rosjanie, to Litwini. – A to przepraszamy!

Vera Caslavska, wielka dama światowej gimnastyki, przed igrzyskami podpisała opozycyjny manifest „Dwóch tysięcy słów”, w igrzyskach zdobyła dla Czechosłowacji  w walce z radzieckimi rywalkami cztery złote i dwa srebrne medale, a na podium podczas jednej dekoracji demonstracyjnie odwróciła głowę, gdy  grano hymn ZSRR. I po igrzyskach z dumy Czechosłowacji stała się zakałą sportu, której najpierw zabroniono wyjazdów zagranicznych, potem odmówiono w ogóle prawa do bycia trenerką i zmuszono do emigracji zarobkowej.

- Do tego dochodziło w tych igrzyskach ciągłe napięcie między białymi a czarnoskórymi. Wszędzie. Nawet na trybunach, gdy prosiłeś kogoś, żeby usiadł bo zasłania, zawsze musiałeś się liczyć z tym, że jeśli różnił was kolor skóry, zaraz mogło paść: ty rasisto! – opowiada Broniec. Pewnego dnia pod polskim blokiem w wiosce olimpijskiej te napięcia się skończyły wielką bijatyką. Ktoś z wyższych pięter, nad Polakami, rzucał z okna na chodnik torebki foliowe wypełnione wodą. Torebki ochlapały grupkę czarnoskórych sportowców, którzy uznali, że tak tego nie zostawią. Ruszyli w stronę polskich pięter, z nich szybko wybiegło kilku bokserów, przybiegł potężny Władysław Komar. Nie potrzebowali wiele czasu, żeby starcie wygrać. Ale i tak zdążył na miejsce walki operator z kamerą telewizyjną. I tak się pechowo przecięła droga polskiego olimpizmu z drogą technologicznej rewolucji Mexico 1968: pierwszych igrzysk transmitowanych na cały świat w kolorze przez satelitę, również  z przenośnych kamer. A zachodnia prasa napisała potem o tej uchwyconej w kamerze bójce, że to polscy rasiści zrobili.

„Moje pierwsze igrzyska. I ostatnie prawdziwe święto”

– My, z bloku komunistycznego, byliśmy politycznie na cenzurowanym. Ale jeśli politykę zostawić z boku, to były najpiękniejsze igrzyska na jakich byłem. A byłem na ośmiu. Meksyk 68 to było ostatnie prawdziwe olimpijskie święto człowieka, sportu, młodości. Sport był jeszcze wtedy mocno amatorski i wszyscy zachowywali się jak amatorzy: starty startami, ale zabawa musiała być. Nawet największe gwiazdy sportu przychodziły na trawnik w wiosce, na którym się wszyscy integrowali – mówi Broniec. Przychodził też na ten trawnik jeden młody czarnoskóry chudzielec (- On się składał tylko z kości i ścięgien – mówi Zbigniew Pacelt), który skoczy w Meksyku w XXI wiek i którego sobie od połowy igrzysk wszyscy będą pokazywać: zobacz, Bob Beamon! I drugi wysoki chudzielec, który przewróci na plecy skok wzwyż i którego też będą sobie pokazywać: zobacz, Dick Fosbury!

Wioska olimpijska była wtedy jeszcze - ostatni raz - rozdzielona na wioskę żeńską i męską. Żeńska była wewnątrz męskiej, otoczona płotem. Kobiety mogły bez problemów przechodzić do męskiej, ale mężczyznom do żeńskiej - wstęp wzbroniony. W Meksyku pierwszy raz znicz olimpijski na stadionie zapalała kobieta Enriqueta Basilio. Ale sport kobiet dopiero rósł w siłę, w polskiej ekipie panie stanowiły tylko jedną piątą, ale to i tak była potęga przy ekipie hiszpańskiej, gdzie były dwie kobiety i 122 mężczyzn. Dziś to brzmi jak zapiski z wymyślonych czasów. Ale wtedy jeszcze o wielu konkurencjach mówiono, że byłyby szkodliwe dla zdrowia kobiet lub uniemożliwiłyby im macierzyństwo. Miesiąc przed igrzyskami feministki w USA przeprowadziły jeden ze swoich najgłośniejszych protestów – ten z m.in. wyrzucaniem do kosza staników - przy okazji wyborów Miss America w Atlantic City. 44 lata później, podczas igrzysk w Londynie, liczba olimpijek w kadrze USA pierwszy raz przewyższyła liczbę olimpijczyków. I pierwszy raz była przynajmniej jedna kobieta w każdej reprezentacji.

Bob Beamon, igrzyska w 1968 r.Bob Beamon, igrzyska w 1968 r. AP

„Igrzyska muszą trwać”. Mimo że popłynęła krew

- Tamten świat igrzysk już nie istnieje. Wtedy samochodem można było podjechać pod samą bramę wioski olimpijskiej. Ostatni raz w historii ruchu olimpijskiego, potem już zawsze były strefy bezpieczeństwa. A tutaj wyszło się z wioski, machnęło ręką  i meksykańskie dziewczyny podjeżdżały samochodami i zabierały na przejażdżkę. Nawet i do Acapulco, kilkaset kilometrów od stolicy. Nikt nikogo nie ostrzegał przed niebezpieczeństwami – mówi Pacelt, który był na trzynastu igrzyskach, ale te wspomina wyjątkowo. – Jeszcze się fajnie zaczęło Monachium, cztery lata później. Ale wiadomo: tylko do ataku palestyńskich terrorystów  - mówi Jerzy Broniec. Polscy olimpijczycy mieszkali wtedy w Monachium w wiosce niedaleko Izraelczyków, Broniec patrzył z balkonu na terrorystów pilnujących zakładników. – Patrzyłem, jak igrzyska tracą dotychczasowy sens. Meksyk był ostatni z tych starych czasów - mówi.

To w Monachium szef Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego Avery Brundage, kończąc kryzysową naradę po zamachu terrorystów, powiedział słynne: „Igrzyska muszą trwać”. Ale tak naprawdę już w Meksyku 1968 zdecydował o tym pierwszy raz. Już tam musiał z całym MKOl-em debatować: czy można się bawić w olimpizm, gdy w mieście igrzysk właśnie przelano krew? Tyle tylko, że wtedy krew przelano niedługo przed igrzyskami, a nie w trakcie. I dało się to wyciszyć.

-  Zabici studenci? My nic nie wiedzieliśmy – mówi Jerzy Broniec.

- Nikt nam o masakrze nie powiedział, później się wszystkiego dowiadywałem – mówi Zbigniew Pacelt.

W tamtą upalną sobotę 12 października prezydent Meksyku Gustawo Diaz Ordaz stanął na mównicy  podczas ceremonii otwarcia jako przywódca kraju, w którym na przełomie lat 60. i 70. biło serce sportu. Diaz Ordaz otwierał pierwsze igrzyska olimpijskie w Ameryce Łacińskiej, a za dwa lata będzie też gospodarzem piłkarskiego mundialu. Miał co wyliczać, witając gości: przełamujemy stereotypy, mamy za sobą dekady nieprzerwanego rozwoju, niskie bezrobocie i inflację pod kontrolą. Akurat opowieści o pokoju mógł sobie darować. Ale nie darował, po mowie otwarcia wypuścił jeszcze w niebo chmurę białych gołębi. Tak się zaczynało święto młodości i piękna ludzkich ciał na gigantycznym Estadio Olimpico, będącym częścią kampusu uniwersytetu UNAM. A ciała zamordowanych wcześniej studentów UNAM już się wtedy rozkładały.

Oriana Fallaci nie może pisać na maszynie

Późnym popołudniem 2 października, 10 dni przed ceremonią otwarcia igrzysk, nad Tlatelolco, czyli Plac Trzech Kultur w centrum miasta Meksyk nadleciały helikoptery. Zrzuciły świece dymne. Dwie zielone, jedną czerwoną. Gdy spadła czerwona, zaczęła się rzeź. Nadjechały wojskowe jeepy, tankietki, wychylili się snajperzy. Demonstrantom, którzy się zebrali na wielką manifestację na Tlatelolco, zostawiono tylko jedną drogę odwrotu. Gdy ustał ostrzał, zostały na placu stosy ciał, jęczący ranni, torebki i buty porzucone przez uciekających. Wiele osób schroniło się w pobliskich budynkach, nasłuchując potem kroków żołnierzy:  idą, czy nie idą nas dobić? Dokładna liczba ofiar do dziś nie jest znana. W telewizyjnych wiadomościach podano tamtego dnia, że zginęło 20 osób. Zaatakowali studenci terroryści – informował lektor - a władza musiała się bronić. W rzeczywistości samych przypadkowych ofiar, spośród przechodniów i gapiów którzy byli wtedy na placu, mogło być więcej niż 20. „Guardian” podał, że zabito 273 osoby. Liczba rannych sięgała 2 tysięcy. Pojawiały się pogłoski o pospiesznym wywożeniu i paleniu ciał, o dobijaniu rannych bagnetami. W kałużach krwi po ostrzale placu leżała m.in. korespondentka włoskiego „L’Europeo” Oriana Fallaci. Postrzelona na tarasie wieżowca Chihuahua, z którego przemawiali przywódcy studenckich protestów, pozbawiona maszyny do pisania, nagrała w szpitalu na taśmę i wysłała do Włoch 2,5-godzinną relację z tego, co się stało. „Gorzej niż w Wietnamie” – opisywała. A była tamtego roku w Wietnamie. Na Tlatelolco widziała jak wokół niej padają ludzie, jak lider protestu Socrates Amado Campos Lemus wzywa tłum do zachowania spokoju. Potem weszli ludzie z białymi rękawiczkami na jednej dłoni i ciągnąc Fallaci za włosy, rzucili ją na ziemię.

2 października, dzień w którym państwo stało się wrogiem Meksykanów

Jedna biała rękawiczka wkładana na akcję – tak się rozpoznawali ubrani w cywilne stroje członkowie „Batallon Olimpia”. Sformowany rozkazem prezydenta batalion, grupujący elitę różnych służb i wojska, miał czuwać nad tym, by nic nie zagroziło organizacji igrzysk. Tlatelolco było pokazówką. Starannie zaplanowaną. Żołnierze, zwiezieni wcześniej do pobliskich koszar, wyszli na plac z poleceniem, by nie wahali się odpowiedzieć kulami, jeśli protestujący zaatakują. I nie zawahali się, gdy usłyszeli odgłos strzałów z budynku Chihuahua. Doszło zapewne do prowokacji. Na placu miało być wówczas siedem tysięcy protestujących. Tysiące studentów i inni demonstranci którzy do nich dołączyli. Kadra naukowa, robotnicy, kolejarze, których strajk w 1959 spacyfikował brutalnie Ordaz Diaz, jeszcze jako szef MSW. Protestujący żądali demokracji, pytali dlaczego igrzyska będą kosztować tak dużo, dlaczego policja jest tak brutalna, wolność słowa ograniczana, wolność zrzeszania tak trudna w realizacji, a uniwersytety coraz mniej demokratyczne.

Ruch protestu rósł w siłę od miesięcy, dochodziło do starć w kampusach, a prezydent reagował coraz bardziej nerwowo. Bał się młodzieży, zafascynowanej Majem w Europie, rewolucją na Kubie. Rosnącą temperaturą meksykańskich sporów zaniepokoiły się Stany Zjednoczone. Władza coraz częściej wysyłała sygnały: wiemy, że coś szykujecie na igrzyska, ale my zbyt dużo na nie wydaliśmy i zbyt ważne są dla nas, żebyście się tak zabawili. O 2 października na Tlatelolco mówi się, że tego dnia państwo stało się wrogiem Meksykanów na kilka dekad. I kilka dekad trzeba było czekać na próby rozliczenia tej zbrodni, mało udane. A igrzyska ruszały już za półtora tygodnia.

„To nie był atak na igrzyska. Igrzyska będą bezpieczne”

- Żadna olimpiada, ani wszystkie razem wzięte, nie są warte życia studenta  - pisała później dziennikarka Elena Poniatowska w książce „La Noche de Tlatelolco”. Wysłannik barcelońskiego „Mundo Deportivo” pytał w tekście dzień po masakrze, czy igrzyska są zagrożone. Ale Diaz Ordaz uciszył meksykańskie media, zagraniczne nie miały dobrego dostępu do informacji, a Avery Brundage tak już miał, że wierzył w to, w co chciał wierzyć. Międzynarodowy komitet olimpijski przez kilka godzin debatował, co zrobić. Włosi i Australijczycy protestowali przeciw rozgrywaniu igrzysk. Ale Brundage odpowiedział:  - Meksyk jest wielkim, sześciomilionowym miastem. Żadna tutejsza demonstracja ani akt przemocy nie były wymierzone w igrzyska. Igrzyska będą bezpieczne – powiedział.

Igrzyska będą bezpieczne, igrzyska można było zacząć. Tygodniami zapowiadano je w prasie anglosaskiej jako „Problem Games”, martwiąc się czy Meksyk da radę i czy starty na wysokości ponad 2 tysięcy metrów nie będą zagrożeniem dla zdrowia i życia sportowców. Teraz się okazało, że nawet taki problem jak od kilkudziesięciu do ponad dwustu zabitych nie jest w stanie igrzysk powstrzymać.

A starty na wysokości okazały się i błogosławieństwem i przekleństwem Meksyku. Przekleństwem w konkurencjach wytrzymałościowych, w których sportowcy mdleli za metą albo i przed metą (Jerzy Broniec: - W jednym wyścigu awansowaliśmy, bo nasi rywale zaczęli mdleć, w tym Rosjanin z osady która płynęła na trzecim miejscu. A mnie potem znaleźli nieprzytomnego w krzakach). W podziemiach stadionu lekkoatletycznego podawano biegaczom tlen. Ale rozrzedzone powietrze pomagało wykręcać rekordy tam, gdzie liczyła się szybkość. Bariery możliwości padały jedna po drugiej, a dzień bez historycznego wyczynu był dniem straconym. Gdy na starcie 100 m stanęły sprinterki, w tym czesząca włosy do kamery Irena Kirszenstein-Szewińska, to już w dwóch pierwszych rundach padło pięć rekordów olimpijskich. Gdy na starcie stanęli sprinterzy, Jim Hines został pierwszym człowiekiem który złamał barierę 10 sekund (9,95) przy pomiarze elektronicznym. To były pierwsze igrzyska z elektronicznym pomiarem. Pierwsze w których na skoczniach lekkoatletycznych były materace. Pierwsze w których biegano nie po żużlu, tylko po sztucznej nawierzchni, nazwanej tartanem, wymyślonej  przez firmę 3M. W lekkoatletyce tartan miał w Meksyku olimpijską premierę na kosmicznym poziomie.

Bob Beamon, igrzyska w 1968 r.AP

„Nie dziwcie się, że czarni są mało patriotyczni. Za bardzo jesteśmy zajęci związywaniem końca z końcem”

Na 200 m Irena Szewińska zdobyła swoje pierwsze olimpijskiej indywidualne złoto (na 100 m miała w Meksyku brąz, wcześniej w Tokio złoto w sztafecie i dwa srebra), a Tommie Smith pobił rekord świata, jako pierwszy złamał barierę 20 sekund. Potem, razem z brązowym medalistą Johnem Carlosem, doprowadzili do olimpijskiego stanu wyjątkowego, podnosząc podczas hymnu zaciśnięte pięści w czarnych rękawiczkach. Wyszli też na dekorację bez butów, co miało symbolizować nędzę czarnoskórych Amerykanów. Avery Brundage na widok gestu Black Power wpadł w szał. Miał z Carlosem i Smithem na pieńku od dawna. Carlos już przed igrzyskami próbował nawoływać do olimpijskiego bojkotu, jeśli znienawidzony przez czarnoskórych Brundage nie odejdzie z MKOl. Brundage zapowiedział mu po przylocie do Meksyku: jeśli coś tu wymyślicie, to was wyrzucę. I wyrzucił. Ale ich gest zyskał olimpijską nieśmiertelność.

Bob Beamon, igrzyska w 1968 r.AP

Przyjechać, wygrać, zostać wyrzuconym – to co zrobili Smith i Carlos miało większą moc niż zwykły bojkot. A taki wybrał pewien utalentowany koszykarz, znany wówczas jako Lew Alcindor. Alcindor był już w 1968 po przejściu na islam, ale jeszcze nie przedstawiał się publicznie jako Kareem Abdul Jabbar. Amerykanie wygrali olimpijskie złoto w koszykówce bez niego. Alcindor uzasadnił kilka miesięcy później w „Sports Illustrated”, dlaczego tak zrobił i dlaczego niczego nie żałuje. – Nie dziwcie się, że czarni są mało patriotyczni. Niewielu jest. Za bardzo jesteśmy zajęci związywaniem końca z końcem, żeby chodzić i krzyczeć o ziemi ludzi wolnych i ojczyźnie odważnych” .  Czuł, że jeśli pojedzie i wygra igrzyska z drużyną, to przysporzy chwały ojczyźnie, która odmawia jemu i jemu podobnym podstawowych praw. A drugim powodem był jego wstręt do Brundage’a, choćby za to że w Berlinie 1936 jako szef amerykańskiej lekkoatletyki wycofał dwóch Żydów ze sztafety, żeby nie stawiać w głupiej sytuacji Hitlera, gdyby Amerykanie wygrali.  

Bob Beamon, igrzyska w 1968 r.AP

Skok, który stał się więzieniem

Świat jeszcze żył wyrzuceniem Carlosa i Smitha, gdy 18 października o 15:40 czasu meksykańskiego wystartował do lotu w XXI wiek kolejny niepokorny młodziak z czarnej części Ameryki. Bob Beamon z nowojorskiego Bronksu, faworyt skoku w dal. 22-latek, który jeszcze po latach będzie wspominał z Meksyku przede wszystkim jedną rzecz: że na trybunach siedziała jego dziewczyna. Bo to był pierwszy raz, gdy na zawody przyszedł z nim ktoś, kto go kochał. Beamona wychowywała babcia, matka zmarła zanim skończył roczek, a ojca biologicznego nigdy nie poznał: dopiero po latach dowiedział się, że jest synem lekarza ze szpitala, w którym matka była pielęgniarką. Zaszła w ciążę, gdy jej mąż był w więzieniu, po wyjściu zagroził, że jeśli przyniesie syna do domu, zabije obydwoje. Bob miał poczucie, że nie przystaje do nikogo i do niczego, miotał się przez większą część życia, małżeństwo udało mu się dopiero w piątej próbie, a do Meksyku na igrzyska przyjechał jako student wyklęty na swoim teksańskim uniwersytecie w El Paso. Pozbawiony stypendium, bo znalazł się w grupie czarnoskórych lekkoatletów którzy zbojkotowali zawody z rasistowską ich zdaniem uczelnią mormońską. W kwalifikacjach uratował się ostatnim skokiem. A w finale - krążyły potem przez dziesięciolecia legendy o jego przygotowaniach do tego dnia, o nocy pełnej cielesnych rozkoszy -  odbił się w górę z wysokości 2247, poleciał z regulaminowym wiatrem w plecy, i przeskoczył zakres automatycznego pomiaru. 8,90 m. O 55 cm więcej od poprzedniego rekordu świata. Zanim sędziowie zmierzyli  to ręcznie, minął kwadrans. A gdy Bob przeliczył to sobie z centymetrów na stopy i cale, padł jak rażony gromem. „Chłopak, który wyszedł ze świata jak ze strasznych opowieści Dickensa, nagle wylądował w ezopowej bajce, albo w podróżniczych opowieściach Verne’a” - napisała o tym wieczorze „Gazzetta dello Sport”.

Ten lot dał Beamonowi miejsce w historii, sławę, poczucie że wreszcie jest chciany. 8,90 to był rekord świata aż do 1991 roku. Rekordem olimpijskim jest do dziś. Klatką Beamona był przez dziesięciolecia.  – Nie jest łatwo uciec z więzienia takiego skoku – powiedział Beamon dziennikarzowi, który na niego wpadł podczas jednej z jego wędrówek w poszukiwaniu sensu życia.  Beamon nigdy więcej już nie doskoczył do tego poziomu.  Wiedział w wieku 22 lat, że cokolwiek jeszcze zrobi w sporcie, będzie pytany tylko o 8,90. Więc robił co innego. Próbował grać i w koszykówkę i na bongo. Skończył socjologię, zajmował się sztuką, udzielał się charytatywnie, zapełniał pustkę. I po latach wreszcie, jak powiedział, pojednał się z tym skokiem. A to nie był ostatni w Meksyku skok, który stał się legendą.

Fosbury: burczy, kiwa się, wygrywa

Beamon był faworytem skoku w dal. Dick Fosbury był zagadką. Rywali mocno peszyły głosy, że to co Fosbury wymyślił, zaczyna coraz lepiej działać, ale traktowano go mimo wszystko z pewnym pobłażaniem. Zachowywał się na rozbiegu dość dziwacznie. Przy koncentrowaniu się przed skokiem burczał, kiwał się miarowo, a na konkurs olimpijski wyszedł w jednym bucie białym, drugim niebieskim. Ale dopiero gdy ruszał, robiło się naprawdę dziwnie. Bo poprzeczki nie atakował nogami do przodu, tylko głową do przodu, obrócony na plecy. To była rewolucja, niemożliwa bez wprowadzenia materaców. A jeszcze cztery lata wcześniej w Tokio skoczkowie wzwyż lądowali w piaskownicy wymieszanej ze ścinkami korka. Fosbury nadbiegł, obrócił skok wzwyż na plecy i wygrał, wytyczając drogę w tej konkurencji na następne lata.

Całe te igrzyska wytyczyły drogę na lata. Rozpoczęły erę sportu z ciągłą telewizyjną dostawą do domów, bo zniknęło ograniczenie, jakim było rozsyłanie danych na cały świat podmorskimi kablami. Po satelitach popłynęły z Meksyku olimpijskie transmisje w kolorze (z Tokio były w kolorze tylko z wybranych konkurencji i ograniczone terytorialnie), narodziły się olimpijskie telewizyjne studia z błyskawicznymi łączeniami z miastem igrzysk, również w polskiej telewizji. A już cztery lata później z Monachium w świat wytransmitowano aż 230 godzin relacji.

NRD odrywa się od RFN. A Afryka buduje królestwo w biegach

W Meksyku pierwszy raz igrzyska miały pełną identyfikację graficzną, od logo po drogowskazy w wiosce olimpijskiej. I to też stanie się nową olimpijską regułą. Meksyk pokazał też jak zmieni się na długi czas mapa  sportu. To w 1968 roku pierwszy raz lekkoatleci ze zdekolonizowanej Afryki zdobyli po co najmniej jednym medalu na dystansach od 800 m do maratonu. I tu urządzą sobie medalowe królestwo na dziesięciolecia. W Meksyku pierwszy raz samodzielnie wystartowała reprezentacja NRD, dotąd zmuszana do wystawiana wspólnej ekipy z Niemcami z Zachodu. I tak się zacznie sportowy fenomen siedemnastomilionowego kraju, który przez 20 następnych lat będzie się ścigał jak równy z równym z gigantami, USA i ZSRR.  Jeszcze w Meksyku enerdowcy poprzestaną na 9 medalach złotych, 9 srebrnych, 7 brązowych. Ale już cztery lata później  w Monachium niemal potroją ten dorobek. A w Montrealu 1976 zajmą drugie miejsce za ZSRR. Będą patologicznie zawzięci w łowieniu medali, nielubiani nawet w bloku wschodnim, będą się odgradzać od świata, chowając swoje tajemnice technologiczne i farmakologiczne. – Oni już się w Meksyku chowali. Wrogami nie byliśmy, ale przyjaźni też nie było. Gdy nam przed igrzyskami w Montrealu zaginęły wiosła podczas podróży, to poratowali nas Australijczycy, enerdowcy odmówili – wspomina Jerzy Broniec.

„W 1967 jeszcze z enerdowcami wygrywałem. A potem oni zostali otoczeni szczególną opieką”

- My już wtedy mieliśmy przekonanie, że enerdowcy się muszą szprycować. Dochodziły do nas słuchy, że oni robią po 16, 18 kilometrów dziennie, a dla nas 12 to była granica wytrzymałości. W 1967 jeszcze z enerdowcami  w pływaniu wygrywałem, a później oni zostali otoczeni szczególną troską i już nie miałem z nimi szans. W Meksyku NRD miała zresztą swój stały ośrodek przygotowań wysokogórskich, w bazie wojskowej. Po latach, gdy już byłem pięcioboistą, byłem tam na zgrupowaniu. Był tam zapieczętowany pokój, normalne laboratorium do którego nikt spoza NRD nie miał wstępu – wspomina Zbigniew Pacelt. Enerdowską gwiazdą pływalni w 1968, podwójnym mistrzem olimpijskim, był grzbiecista Roland Matthes, książę pływania, o którym akurat mówiono, że on dopingu nie potrzebuje, natura dała mu wszystko. Nazywano go Korek. – Ja miałem niezłą wyporność, ale jego woda sama niosła. Położył się, machnął nogą, a stopy miał wielkie, jak podolski złodziej. I sunął – wspomina Pacelt. Matthes zgarnie też podwójne złoto stylem grzbietowym w Monachium, będzie miał serię 116 wyścigów bez porażki w swojej koronnej konkurencji. Ożeni się z Kornelią Ender, czterokrotną mistrzynią olimpijską z Montrealu. Sportowa NRD będzie w tym małżeństwie widzieć szansę na narodziny pływaka doskonałego. Urodziła się mała Franziska, pływać wyczynowo nie chciała, małżeństwo nie przetrwało. Ale potęga NRD trzymała się do upadku muru. Dopiero potem wyszły na jaw, z dowodami, wszystkie oszustwa. Wstrząsające historie o kuracjach dopingowych zmieniających kobiety w mężczyzn, rola tajnej policji Stasi.

Kontrola dopingowa: chustka i dwie kulki

Kontrole dopingowe też zresztą pierwszy raz w igrzyskach letnich były właśnie w Meksyku. Zdecydowano o nich rok wcześniej, jeszcze przed śmiercią nafaszerowanego amfetaminą Toma Simpsona podczas Tour de France 1967. Osiem lat przed Meksykiem, na trasie olimpijskiego wyścigu kolarskiego w Rzymie, zemdlał po przedawkowaniu amfetaminy Knud Enemark Jensen. Roztrzaskał głowę przy upadku, nie dało się go uratować. Rok po tym upadku MKOl powołał komisję medyczną, zaczął się przyglądać nadużyciom w farmakologii i od 1968 zaczął pościg za oszustami. Zawsze będąc kilka kroków z tyłu. Pierwsze kontrole w historii olimpizmu, w zimowych igrzyskach 1968 w Grenoble, nie przyniosły żadnej wpadki. A te w Meksyku dały jedną. Pierwszym olimpijczykiem który stracił medal z tego powodu był Szwed Hans Gunnar Lijlenwall, medalista w drużynowym pięcioboju nowoczesnym.  Wypił za dużo alkoholu przed strzelaniem. Tłumaczył, że tylko dwa piwa, i nie wiedział, że przekroczy dozwolony limit. Ale komisja dopingowa uznała że alkoholu musiało być więcej. – Piwo to raczej słabo uspokajało przed strzelaniem, musiała być tam jakaś wódeczka – śmieje się Zbigniew Pacelt.

Jerzy Broniec wspomina, jak wtedy wyglądała procedura antydopingowa. – Do mojego partnera z osady, Alfonsa Ślusarskiego, podszedł facet z kontroli antydopingowej. Miał chustkę, a w chustce dwie kulki. Jeśli pierwsza na rękę wypadła czarna, szedłeś do kontroli. Jeśli biała, to nie. Ślusarski akurat wylosował białą – mówi Broniec. Testowano wtedy na obecność alkoholu, narkotyków, stymulantów. Na tyle pozwalała antydopingowa technologia. Na sterydy anaboliczne, które wtedy już zmieniały sport, jeszcze nie było wiarygodnego testu. I tak pierwszym oficjalnie złapanym dopingowiczem został Liljenwall na rauszu. Bo nie wyszedł w porę ze starych czasów.

„Zabronili wam alkoholu, to co wy w ogóle macie z tego sportu?”

- Do pewnego momentu alkohol był w pięcioboju dozwolony. Mało tego, on był częścią tego sportu. Ja przeszedłem na pięciobój w roku 1972 i jeszcze widziałem jak niektórzy popijali. Pamiętam Amerykanina, który zasnął po zejściu ze strzelnicy. Pamiętam zawodnika który zwymiotował, tak się uspokajał. Gdy już zabronili alkoholu przed strzelaniem, na zawodach w Związku Radzieckim kontrolowali to tak, że kazali wyciągać rękę przed siebie! Jak drży, znaczy że nie pił, wszystko naturalnie. Jak ręka spokojna, znaczy: strzelec wypił – wspomina Pacelt. – A starsi zawodnicy narzekali: co to za pięciobój, kiedyś to był pięciobój. Jak się kocyk rozkładało na piknik, na kocyk kładło termosik, zakąskę. „A teraz wam tego zakazali, to co wy w ogóle macie z tego pięcioboju?” – mówi Pacelt.

I tak samo po latach ci wszyscy, którzy doświadczyli Meksyku 1968, mogli pytać młodszych sportowców: co wy wiecie o prawdziwym sporcie, jeśli nie byliście na tym wielkim trawniku wioski w Meksyku, gdzie jeszcze nie było ważne, czy jesteś gwiazdą czy szarakiem, tylko wszyscy się bawili, jakby startów nie było?

Gdy równo 50 lat temu trwały w Meksyku przygotowania do niedzielnej ceremonii zamknięcia igrzysk, kończył się symbolicznie czas olimpijskich pikników. Zaczynał czas olimpijskich spektakli. I już nie będzie odwrotu.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.