Michaił, Mykhaylo, Michał Śliwiński - z Syberii do Polski

Urodził się w amurskiej obłasti na Syberii, dokąd w 1939 roku zesłano rodzinę "za polskie nazwisko". Zdobywał medale dla ZSRR, WNP, Ukrainy. Dziś ma 34 lata i chce w Atenach wysłuchać "Mazurka Dąbrowskiego" za zwycięstwo w kanadyjkowej dwójce na . Michał Śliwiński ma życiorys jak z dalszego ciągu serialu "Długi powrót do domu".

Kiedy w 1918 roku Polska odzyskała niepodległość, jego pradziadek kupił ziemię pod Lwowem i przeniósł się tam z Wielkopolski. Po agresji Armii Czerwonej w 1939 roku los rodziny Śliwińskich był przesądzony. "Za polskie nazwisko" - jak twierdzi Michał Śliwiński - została zesłana na Syberię do obwodu amurskiego. Nie przeszkodziło to Rosjanom wcielić dziadka do wojska i wysłać do walki z Japończykami.

Był rok 1953, umarł Stalin, gdy Śliwińskim pozwolono wrócić na swoje. - Ale dziadek był nieufny i pojechał najpierw sam na zwiady. Długo trwała podróż, aż wreszcie wysiadł pod Lwowem z pociągu i wpadł w ręce banderowców. Ci rozwalali Polaków, Ruskich i sympatyzujących z komunistami Ukraińców - opowiada "Gazecie" Śliwiński. - Gdy opowiedział więc, że uciekł z zesłania, puścili go. Dziadek wrócił na Syberię, stanął w drzwiach i oznajmił: "Jeszcze nie wracamy. Za wcześnie!".

Misza Śliwinskij zaczął trenować kanadyjki w 1981 roku, kiedy starszy brat Oleksy zaprowadził go na klubową przystań, która była jak psia buda. Nie było ciepłej wody, był po prostu barak przy sztucznym jeziorze przy elektrociepłowni. Zaczął treningi w lutym. Misza wsiadł do kanadyjki i w tym samym momencie był w wodzie. Mrożącej krew w żyłach. - Do domu miałem z pół kilometra. Dres podczas biegu zamienił się w lodową skorupę, ważącą z 15 kg - mówi Michał.

Przełomowy był rok 1988, kiedy Śliwinskij, czołowy zawodnik radzieckiej sbornej (ukraińskiego) trenera Aleksandra Kołybelnikowa, wystartował w jedynkach na 500 m i zdobył olimpijskie złoto w Seulu. Potem - przez kilka lat - był najlepszym kanadyjkarzem na świecie. On rządził na dystansie 500 m, a Łotysz Iwan Klementjew na 1000 m (Klementjew, obecnie już Klementjews, zdobył kilka tytułów mistrza świata dla Polski - ściągnął go do nas ten sam trener Kołybelnikow). Nie powiodło się tylko w Barcelonie, na najważniejszym starcie, kiedy i on na 500 m i Iwan na 1000 m zostali pokonani przez niesamowitego Bułgara Nikołaja Buchałowa. W Barcelonie Misza startował już jako zawodnik Wspólnoty Niepodległych Państw, tworu który pozostał chwilowo po rozpadzie ZSRR.

W Sydney był już reprezentantem Ukrainy. W trakcie przygotowań był Puchar Świata w Sewilli. Mykhaylo z bratem wsiedli pod Lwowem do łady z kanadyjkami na przyczepce, ale ledwie minęli granicę ze Słowacją, gdy auto odmówiło posłuszeństwa. Nikt nie chciał zatrzymać się obok łady na ukraińskiej rejestracji. Byłoby źle, gdyby nie przypadek - słowacki kajakarz jadący na przejażdżkę.

Nic dziwnego, że igrzyska w Sydney były już porażką i federacja Ukrainy, dała Mykhaylowi wolną rękę. - Pomyślałem wtedy po raz kolejny, żeby rzucić wiosło w cholerę. Ale przecież to jedyne, co umiem najlepiej - mówi Śliwiński.

Na szczęście spotkał Ryszarda Serugę, producenta kajaków (97 proc. wszystkich kanadyjek w Atenach pochodzi z jego warszawskiej wytwórni na Żeraniu). Ten z kolei razem z trenerem Spójni, która ma przystań na Żeraniu namówili go do startu w konsultacjach. Konsultacja to dobra tradycja kajakowa. Wszyscy kajakarze z całej Polski startują na jedynkach i w ten sposób ustalana jest kadra. Śliwiński pojechał i wygrał! A potem były kolejne testy na kolejnych eliminacjach do kadry. Tu znów był pokaz siły, ale i charakteru. Michał był drugi za Danielem Jędraszko, mimo że dotarabanił się do Bydgoszczy na start po kilkudziesięciogodzinnej podróży koleją i samochodem z Kijowa, gdzie federacja ukraińska zorganizowała pożegnanie, na którym nie wypadało nie być, przez Lwów, Warszawę. - Trener powiedział, że mnie potrzebuje, no to jestem - stwierdził Śliwiński.

I od tego momentu znowu wszystko zaczęło iść Michałowi jak za komuny, jak w sbornej. Sukcesy i sukcesy. - Biją się, żeby z nim pływać w osadzie - mówi "Gazecie" Kołybelnikow, trener polskiej kadry. - Nic dziwnego, w końcu jestem mistrzem świata - mówi Śliwiński.

W roku olimpijskim testował trzech lewych zawodników (czyli wiosłujących po lewej stronie kanadyjki), jak sam twierdzi chyba wszystkich mocnych, którzy pojawili się w kadrze. Wybrał tego, z którym pływał na początku - Łukasza Woszczyńskiego.

Od tego skromnego, małomównego, ale twardego jak kamień człowieka, jego podejścia do sportu, pracy, treningu, obowiązku i higieny życia mogliby się uczyć wszyscy sportowcy. - Moim zdaniem u większości polskich sportowców brakuje przekonania, że jak się dobrze przygotują, jak dobrze pracują, z pełną wiarą i rozumem, to sukces przyjdzie. A ja jestem o tym przekonany w 100 procentach - mówi Śliwiński.

W Atenach będzie miał 34 lata. Medal olimpijski gwarantuje w Polsce dożywotnią emeryturę. Od 35. roku życia...

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.