Soczi 2014. Ligocki: Nie wbijajcie mi pieczątki

Są w życiu rzeczy gorsze niż porażka - powiedziała Lindsey Jacobellis, ośmiokrotna zwyciężczyni w snowboard crossie w X Games, i to stwierdzenie idealnie nadaje się do użycia przez Mateusza Ligockiego, rekordzistę Polski w snowboardzie i w kroplówkach.

Jacobellis nie weszła do finału, zajęła w sumie siódme miejsce, bo wygrała finał B. Ligocki wczoraj nie tylko nie wszedł do finału - dojechał do mety ostatni w swoim biegu, i jeszcze, nie naciskany przez nikogo, rozbił się na jednym ze skoków w dolnej części wyścigu. Dzięki temu mógł już bez zbytecznego pośpiechu wyciągnąć biało-czerwony szalik z napisem "Polska", którym dociska but do nogi i zjechać do mety obwiązany nim. W białym kasku z daszkiem, w szaliku, z oldskulowymi wąsikami a la Chuck Norris, prezentował się bardzo oryginalnie.

Jeśli chodzi o te gorsze rzeczy, nie mam na myśli wypadku Ligockiego, choć wczoraj na trasie snowboard crossu było bardzo niebezpiecznie. Padał ulewny deszcz, powietrze było zamglone, a w takich warunkach trudno zarejestrować dokładnie góry i doły, skoki, stopnie, które trzeba pokonać w wyścigu z pięcioma innymi szalonymi harpaganami, trudno nawet się zorientować, gdzie kończy się siny śnieg, a zaczyna sine niebo. Zwłaszcza gdy widok przez gogle jest taki jak przez kabinę prysznicową. Maciej Jodko, który był czwarty w swoim biegu i też nie awansował dalej, mówił, że wielokrotnie musiał je przecierać, ale i tak niewiele to dawało. Śnieg w niektórych miejscach był jeszcze zmrożony, w innych miękki i wyrzeźbiony deskami, tak że zawodnicy nie byli w stanie trzymać krawędzi. W niedzielnych wyścigach kobiet Rosjanka Maria Komissarowa tak się rozbiła, że lekarze nowego szpitala nr 8 w Krasnej Polanie potrzebowali aż sześciu godzin, aby doprowadzić jej kręgosłup do stanu używalności, potem była jeszcze jedna operacja, w Monachium, ale do siebie wróci najwcześniej za pół roku. We wczorajszych wyścigach oprócz Ligockiego upadło kilku zawodników, w tym w półfinale Włoch Omar Visintin. Po długich minutach leżenia bez ruchu został zabrany z toru na noszach, ale po gestach rąk widać było, że rozmawia ze służbami medycznymi. Kiedy odjeżdżałem busem dla zawodników do ich wioski, dwie młode osoby z plakietkami AO, czyli sportowiec, wchodziły do niego o kulach.

Ale Ligocki ma inną historię. Dopiero dziesięć dni temu zapiął deskę po raz pierwszy od końca listopada, bo właśnie nastąpił nawrót choróbska, które omal go nie rozłożyło na łopatki - w najmniej oczekiwanym momencie.

Geneza dolegliwości jest okryta rodzinną tajemnicą, Ligoccy nie chcą mówić, skąd się wzięła. Nieoficjalna wersja - Egipt przed kilkoma laty, siedlisko agresywnych chorób, puszka Pandory. Oficjalnie mama Mateusza zgadza się na użycie sformułowania bakteryjne zapalenie stawów.

- Pod koniec listopada w Finlandii dopadły mnie bóle stawów, najpierw krzyżowo-biodrowego, potem skokowego oraz łokcia, stopy i palca wskazującego, przeszło to wszystko jak jakaś fala. Trzy dni nie byłem w stanie wyjść z łóżka. 1 grudnia znalazłem się na oddziale zakaźnym szpitala w Cieszynie, a następnie zostałem przeniesiony do szpitala reumatologicznego w Ustroniu. Na szczęście wszędzie trafiałem na wybitnych lekarzy. Mój stan był jednak tak zły, że wychodząc na święta Bożego Narodzenia, nie miałem siły odepchnąć kół i samodzielnie jeździć na wózku inwalidzkim - mówił Ligocki.

W przeddzień ogłoszenia składu reprezentacji do Soczi, czyli 20 stycznia, udał się do lekarzy z Centralnego Ośrodka Medycyny Sportowej, która wydaje zaświadczenia o tzw. zdolności do uprawiania sportu. Trzeba im donieść wyniki badań, część testów sami robią i na koniec stawiają pieczątkę w karcie zawodnika. - Usłyszałem od nich, że jestem niezdolny do uprawiania sportu. Rzeczywiście, czułem się źle, ale poprosiłem, aby nie wbijali mi pieczątki z tą adnotacją. Dajcie mi czas - prosił Ligocki.

W sumie w trakcie leczenia i walki o wyjazd przyjął ok. 70 kroplówek.

Dzień przed wyjazdem do Soczi - 9 lutego - zgłosił się znowu do COMS. Tym razem lekarze wydali zgodę.

Ale, aby być pewnym, że może wystartować, przeszedł badania w Poliklinice w Soczi, które wykazały skrajnie niski jak na sportowca poziom hematokrytu we krwi. Codziennie ma do zażycia garść tabletek. I tak będzie długo.

- Inni byli wściekli na odwołanie zawodów ze względu na mgłę, ja się cieszyłem. Dla mnie to był kolejny dzień na dopieszczenie ustawienia deski. Przecież spędziłem na niej tylko około 10 dni.

Kiedy Ligocki opowiadał swoją historię, właśnie w ten sam sposób wypadał z gry Nate Holland, siedmiokrotny mistrz w tej konkurencji w X Games, na trzecich igrzyskach bez medalu, ostatni w swoim biegu. - W pierwszej chwili w ogóle w to nie wierzysz. Jakby był to film, a nie życie. Potem myślisz, może się jakiś jeszcze wyłoży... Potem mijasz metę i myślisz: Co, już? Już po wszystkim?

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.