Małysz wierzy w trzy złota Stocha. "Niczego sobie nie wyrzucam, ale szczyt szczytów mnie ominął..."

Przed drugim skokiem Kamila byłem spokojny. Nic nie mogło się stać zawodnikowi, który wojnę ze stresem wygrał dawno temu - mówi czterokrotny medalista igrzysk olimpijskich Adam Małysz. - Robiłem wszystko, co było w ludzkiej mocy. Niczego sobie nie wyrzucam, ale złoto igrzysk jest najwyższym zaszczytem dla skoczka: szczytem szczytów, który mnie ominął - przyznaje. Konkurs na dużej skoczni w sobotę ok. 18.30.

Dariusz Wołowski: Czy jest pan w stanie przypomnieć sobie pierwsze spotkanie z Kamilem Stochem?

Adam Małysz: To musiało być dawno temu. W latach 90. Już wtedy był stylistą, skakał ładnie, wzbudzał zainteresowanie. Był mały, ale uparty. Ten upór miał go zaprowadzić na szczyt. Wszyscy obserwowaliśmy, ile go to kosztowało.

Co pan czuł, kiedy w Soczi Stoch siadał na belce startowej?

- Czułem, że wygra, że jest w stanie dać kibicom to, co mnie się nie udało. Złoty medal. Był w formie, to czuło się na odległość. Na przykład po tym, jakie robił postępy na kolejnych treningach. Zwycięstwo Kamila było dla mnie ogromnym przeżyciem, ale gdybym powiedział, że niespodzianką, tobym skłamał.

Ale po pierwszym fenomenalnym skoku mógł pojawić się stres. Złoto miał na dłoni, ale jeszcze trzeba było ją zacisnąć w pięść. Nie czuł pan obawy? Żadnych złych przeczuć?

- Nie. Gdyby Kamil był młodym skoczkiem bez doświadczenia, zdarzyć się mogło coś złego. Ale nic nie mogło się stać zawodnikowi tak obytemu, który wojnę ze stresem startowym wygrał dawno temu. Oczywiście igrzyska to impreza jedyna w swoim rodzaju, ale nie bałem się o Kamila. Byłem pewien, że w drugiej serii znów poleci najdalej.

Ja to widziałem tak: Kamil przystępował do zawodów z dwoma kamieniami na sercu i gdy po pierwszym znakomitym skoku spadł mu pierwszy, poczuł się lekko.

Ale kiedy zobaczył pan na skoczni Simona Ammanna, to chyba tętno panu jednak podskoczyło?

- Ani trochę. To już nie był ten Simon co w Vancouver. Widać to było na treningach. Ja obawiałem się Norwega Andersa Bardala i Niemca Severina Freunda. Żaden nie był w stanie wygrać z Kamilem. A nawet z nim rywalizować. To był teatr jednego aktora.

Powiedział pan: zamieniłbym swoje cztery medale igrzysk za złoto, które ma Kamil. Nie jest pan zbyt okrutny wobec własnych osiągnięć?

- To nie znaczy, że ich nie doceniam. Przecież wiem, ile kosztowało utrzymanie się w czołówce od 2002 roku i igrzysk w Salt Lake City, gdzie nie udało mi się wykorzystać statusu faworyta, po Vancouver osiem lat później, gdy równych sobie nie miał Ammann. Zrobiłem wtedy wszystko, co było w ludzkiej mocy. Niczego sobie nie wyrzucam, ale złoto igrzysk jest najwyższym zaszczytem dla skoczka: szczytem szczytów, który mnie ominął. Nie mam poczucia krzywdy, kariera dała mi dużo, może więcej, niż mogłem oczekiwać, ale złota igrzysk nie dała. I mam prawo go Kamilowi zazdrościć. Czy zamieniłbym się z nim? Tak, zamieniłbym się.

Myśli pan sobie czasem: ach, gdyby nie ten Ammann?

- Nie. Simon nie jest może moim przyjacielem, ale bardzo dobrym kolegą. Nie mam podstaw mieć pretensji do zawodnika, który pragnął tego samego co ja. On był moim rywalem, ale nie wrogiem. Jemu się na igrzyskach udało, mnie mniej - to wszystko. Taki jest sport, walczą wszyscy, wygrywają wybrańcy. Cieszę się, że Kamil należy do wybrańców.

Jak będzie wyglądał konkurs na dużej skoczni?

- Kamil już nic nie musi, on już swoje w Soczi zdobył. A jak skoczy na luzie, będzie jeszcze lepiej. Dla jego rywali to nie jest dobra wiadomość. Ale też Gregor Schlierenzauer, Thomas Morgenstern, Peter Prevc czy Severin Freund będą naciskać i walczyć. Wiedzą jednak doskonale, że w najwyższej formie jest Kamil.

Na koniec konkurs drużynowy. Będzie medal dla Polski?

- Jest duża szansa. Ta drużyna ma prawo mierzyć w złoto. Austria, Słowenia, Niemcy, Japonia i Norwegia to wielcy rywale, ale żaden poza zasięgiem. Jeśli Piotrek Żyła przestanie kombinować i wróci do formy, będziemy mocni. Przecież on był w tej kadrze numerem 2. Gdyby jednak skakał Dawid Kubacki, to też żadne osłabienie. To nie jest słabsze ogniwo, ale zawodnik, którego stać na dużo. Maciej Kot i Jan Ziobro błysnęli formą na normalnej skoczni i o nich możemy być spokojni. Spodziewam się pasjonującej walki, to będzie konkurs wciskający widzów głęboko w fotel.

Myślał pan kiedyś, jak wyglądałyby dziś polskie skoki bez Małysza? Pana sukces wyciągnął je z trzeciego świata.

- Przełom zdarzył się wcześniej, niż się powszechnie uważa. Nie w 2001 r., gdy wygrałem Turniej Czterech Skoczni, ale już siedem lat wcześniej, gdy powstała kadra: sześciu skoczków i trener Mikeska. Wcześniej był tylko Wojciech Skupień z trenerem Pawlusiakiem, trudno to było w ogóle nazwać kadrą. Przy Mikesce zrobiliśmy krok do przodu, choć w tamtych czasach nikt nie marzył nawet o pracy z psychologiem, fizjologiem, na najlepszym sprzęcie. Teraz mamy coś, co można nazwać polską szkołą skoków. To, co mieli Austriacy, Finowie, Niemcy, my też już mamy. Brakuje pieniędzy w klubach, gdzie przychodzą nowe talenty. Szkoda je tracić. Ale w kadrze już nie brakuje niczego, od juniorów po seniorów. Byłem na mistrzostwach świata juniorów w Predazzo, gdzie po raz pierwszy nasi skoczkowie wygrali indywidualnie i drużynowo. Sukces Kamila trudno uznać za coś oderwanego od rzeczywistości.

Łukasz Kruczek to pana były kolega z reprezentacji. Dzieliliście pokój na zgrupowaniach. Popierał pan jego kandydaturę na trenera kadry, ale gdy nim został, wybrał pan współpracę z Hannu Lepistö.

- Łukasz jest doskonałym trenerem dla młodych skoczków. Dogadują się, przyjaźnią, jest dla nich autorytetem, poszliby za nim w ogień. My byliśmy przede wszystkim kolegami. Głupio było mu walnąć pięścią w stół i powiedzieć mi: "Masz robić to, co ci każę". A kiedy skoczek nie ma formy, tego właśnie potrzebuje. Ja potrzebowałem, więc uzgodniliśmy, że tworzę team z Hannu Lepistö. To nie było żadne wotum nieufności wobec Łukasza, nie zniszczyło naszych relacji, nie utrudniło mu kariery. Szybko pokazał klasę. Pamiętajmy jednak, że skoki są sportem indywidualnym. Ideałem jest, gdy trener może poświęcić 100 proc. uwagi jednemu zawodnikowi. Był pomysł wyłączenia z kadry Kamila, ale on nie chciał. Tyle że z naszą kadrą pracuje sztab złożony z czterech trenerów. Dlatego wszyscy zawodnicy czują się zadbani.

Pana pierwsze sukcesy musiały być dla obecnych kadrowiczów natchnieniem do uprawiania sportu. Może poza Kamilem, który w 2001 r. miał 13 lat i tak czy siak był już skazany na skoki.

- Pierwsze zawody Pucharu Świata wygrałem w marcu 1996 r., kiedy Kamil miał 8 lat i zaczynał treningi kombinacji norweskiej w Zębie. Co nie znaczy, że on lub ktokolwiek z kadry Łukasza zawdzięcza sukcesy Małyszowi. Zawdzięczają je wyłącznie własnej pracy i uporowi. Złoty medal olimpijski Kamila jest wyłącznie efektem jego talentu i wysiłku.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.