Sport.pl Ekstra. Kult skoków po polsku

Nie ma czarnej dziury po Adamie Małyszu. Polacy zagospodarowali większy obszar niż przed dekadą - mamy mistrza świata Kamila Stocha, naczelnego komedianta RP Piotra Żyłę, chorobliwie ambitnego Macieja Kota i drużynę mierzącą w medal na igrzyskach

Po fatalnych zawodach w Kuusamo trener Łukasz Kruczek zagrał va banque. Zebrał zespół i powiedział: "Odejdę, jeśli uważacie, że to rozwiąże problemy". - Z nikim innym pracować nie chcemy - stwierdzili wtedy zawodnicy. Kamil Stoch zagroził nawet, że rzuci całe to skakanie. Kruczka wsparł Apoloniusz Tajner, choć dla byłego trenera Małysza, a obecnego prezesa PZN gra szła o wysoką stawkę. Trzeba było zrobić, co można, by polskie skoki po Małyszu nie zostały sierotą. Prezes wiedział: oglądalność konkursów w TVP spada, na kultowe zawody w Zakopanem coraz trudniej sprzedać bilety.

Sukces potrzebny był od zaraz.

Pozostawienie Kruczka na stanowisku popierał Małysz. Nikt lepiej nie trafi do zawodników niż były kolega - uważał. Czterokrotny medalista olimpijski podkreślał perfekcjonizm Kruczka, dbałość o detale i porządek. Nawet gdy jeszcze jako zawodnicy mieszkali w jednym pokoju na zgrupowaniu, rzeczy dzisiejszego trenera kadry zawsze były na swoim miejscu, poukładane w idealną kosteczkę.

Kruczek przyjaźni się z Hannu Lepistö, byłym trenerem legendarnego Mattiego Nykänena, a potem Małysza. Fin przyglądał się pracy polskiego trenera bardzo dokładnie i zapewniał, że błędów nie popełnia.

Jak to było możliwe, że dobrze przygotowana do sezonu drużyna spisywała się tak fatalnie? Ostatnie, 11. miejsce w konkursie drużynowym w Kuusamo wyglądało na kompromitację. - To niezrozumiałe, co się stało z waszymi skoczkami. Dla mnie to wielki znak zapytania - zachodził w głowę Lepistö. Właśnie wtedy, w piątek, po konkursie drużynowym Kruczek wezwał do siebie zawodników. - Rewolucja tylko pogłębiłaby kryzys - mówił Kot, który mimo 21 lat miał odwagę stawić czoło dziennikarzom strzelającym ostrymi pytaniami. - Pracujemy od lat, w każdym sezonie robiliśmy postęp, idziemy według określonego planu i teraz radykalne ruchy nic nie pomogą. Gdyby Łukasz odszedł, wszystko by się posypało jeszcze bardziej. Byłaby to decyzja najgorsza z możliwych.

Każdy pisał mazakiem na lustrze, jaka jego zdaniem jest przyczyna problemów. Koncepcji było sporo, wszystkie prowadziły do jednego wniosku: więcej luzu, mniej napięcia i nerwów. Stoch i Żyła nie pojechali więc na próbę przedolimpijską do Soczi, tylko na indywidualne treningi do Ramsau. Do Pucharu Świata wrócili dopiero przed Turniejem Czterech Skoczni, na którym lider drużyny zajął czwarte miejsce w klasyfikacji generalnej.

Tajner wspomina, że Stoch - tak jak Małysz - jest zawodnikiem, który bardzo wierzy w swoich trenerów. Kiedy w marcu 2008 r. PZN nie przedłużał kontraktu z Lepistö, prezes pojechał na kończące sezon zawody w Planicy, by osobiście powiedzieć to kadrowiczom. Stoch zareagował gwałtownie, Tajner zwrócił mu uwagę, że w ten sposób może rozmawiać z nim tylko Małysz. - Dziś Kamil ma znacznie wyższy status w kadrze. Rozmawiamy jak partnerzy, zwykle spokojnie - mówi prezes.

Akcja w Ramsau się powiodła. Szczyt formy przyszedł na mistrzostwach świata w Val di Fiemme. Stoch przeżył co prawda wielki zawód na normalnej skoczni, ale na dużej zdobył złoty medal. "Trzeba sto razy przegrać, by raz wygrać" - powtórzył do kamery słowa swojego ojca. Bronisław Stoch, psycholog sądowy, mówił mu to w dzieciństwie wielokrotnie. Kamil był wyjątkowo ambitny, ale i nieodporny na presję, często płakał po porażkach. Uśmiech i spokój, które teraz widzimy, kosztowały go lata pracy nad sobą. Tajner opowiada, że gdy odwiedził go przed obecnym sezonem, Stoch wyglądał na zawodnika dojrzałego pod każdym względem, świadomego swojej wartości. Absolwent AWF w Krakowie jest jedną z gwiazd światowych skoków, prezes widzi w nim skoczka, który ma cechy Małysza, Simona Ammanna, Janne Ahonena. Ta trójka skakała lepiej w zawodach niż na treningach. Pokazywała charakter, kiedy najbardziej było trzeba.

Na tych samych mistrzostwach w Val di Fiemme na kibiców skoków czekała jeszcze większa niespodzianka. Stoch razem z kolegami stanęli na podium w konkursie drużynowym, co nie udało się nawet w czasach Małysza. Polskie skoki wychodziły z zakrętu, lider drużyny na koniec sezonu wywalczył miejsce na podium w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. Wkrótce i Piotr Żyła dołączył do Stanisława Bobaka, Piotra Fijasa, Małysza i Stocha, triumfując jako piąty Polak w pucharowych zawodach. W Oslo stanął na najwyższym stopniu podium ex aequo z legendarnym Gregorem Schlierenzauerem, a potem zaczął się show, który zrobił z niego gwiazdę mediów. Dziś ma na Facebooku dwa razy więcej fanów niż Agnieszka Radwańska.

Zaczęło się od tego, że zapomniał czapki, więc na konferencję prasową poszedł w kasku. Potem Kot i reszta podpuścili go, by po przylocie do Polski wyszedł na lotnisko w Balicach w kasku i goglach. "Ja tego nie zrobię?" - zawołał i pokazał, że zrobi. Każdy jego wywiad robił furorę w internecie, skoczek w mgnieniu oka stawał się naczelnym komikiem RP. Rozmowa przed rajdem samochodowym Castrol Edge Trophy, w którym tłumaczy się ze spóźnienia słowami: "Córka pożarła kostkę z kibla i trzeba było do szpitala jechać", stała się kultowa. Na Żyłę rzucili się satyrycy. Kabaret Młodych Panów poświęcił mu skecz, a Neo-Nówka zaproponowała współpracę. Jeden z jej członków tłumaczył, że nie śmieje się z Żyły, ale razem z nim, bo skoczek jest tak naturalny. Nikt nie był obojętny na chichot, który zarażał. Pojawiły się reklamy z Żyłą, zaczął być bardziej oblegany przez media niż Stoch, który przyjął tę zmianę z ulgą. Tajner obawiał się, że fala popularności przekreśli karierę Żyły, tymczasem on okazał się na nią całkowicie impregnowany. Jaki był, taki jest. Naturszczyk niewidzący potrzeby, by gryźć się w język lub wdzięczyć się do kamery.

Żyła miał jednak w życiu epizody znacznie mniej rozrywkowe. W końcówce sezonu 2009-10 skakał fatalnie, w kolejnym został wykluczony z kadry, bo nie robił postępów. A przecież jest obdarzony fenomenalnymi cechami motorycznymi, tylko pozazdrościć. Potrafi w hali z miejsca skoczyć w dal 342 cm. Dynamika długo mu jednak przeszkadzała, bo zamiast latać daleko, skakał wysoko, popełniając proste błędy techniczne. Powstało nawet równanie: "Błąd razy siła równa się Żyła".

Kiedy wyleciał z kadry, chciał rzucić skakanie, zaczął pomagać rodzicom prowadzącym pensjonat. Pewnego dnia wybrał się na długi spacer w góry i pomyślał: "Czy ty coś umiesz robić w życiu oprócz skakania?". Odpowiedź była przecząca, co dla niejednego byłoby totalnie dołujące. Żyła poczuł tęsknotę za lotem i postanowił wracać. Pomógł mu Jan Szturc, wujek Małysza, z którym pracował ciężko, aż w 2011 r. odzyskał miejsce w reprezentacji. Dziś podchodzi do treningu zdecydowanie bardziej profesjonalnie, ale mimo wszystko pozostał zawodnikiem nieobliczalnym. Razem ze Stochem dzielą rekord Polski w długości lotu (232,5 m), który odebrali Małyszowi.

22-letni Maciej Kot reprezentuje niemal zupełnie inne pokolenie, wychowane w zawodach Lotos Cup stworzonych, by szukać następców mistrza. Kiedy Małysz wygrywał Turniej Czterech Skoczni, Kot miał dziewięć lat. Jego ojciec był fizjoterapeutą kadry w czasach "Orła z Wisły", dziś jest ekspertem w TVP i surowo ocenia wyczyny syna. Niepotrzebnie, Maciej Kot wymaga sam od siebie bardzo dużo, dziennikarze zajmujący się skokami nigdy nie widzieli go zadowolonego. A przecież jest lepszy z sezonu na sezon. Dwa lata temu był w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata 35., przed rokiem - 18. Błysnął na mistrzostwach Polski w Wiśle, gdzie pokonał wszystkich, w tym Stocha, o 0,9 pkt. - Jak widać, mistrz świata nie musi być mistrzem Polski - skomentował. Nie liczą się dla niego hierarchie. Podczas krytycznych konkursów w Kuusamo w ubiegłym sezonie mówił, że w drużynie nie ma lidera, że każdy traktowany jest jednakowo.

Tajner uznaje Kota za przeciwieństwo Żyły. Za bardzo chce, zbyt niecierpliwie prze do sukcesu, a przecież te najwspanialsze loty wychodzą zawodnikom jakby od niechcenia. Gdyby Kot złapał luz od Żyły, a Żyła koncentrację od Kota, mielibyśmy może drużynę, której nawet Austriacy nie mogliby pokonać.

Kto czwarty do zespołu? Najbliżej jest Kubacki, ale za nim ustawiła się długa kolejka. W niej Jan Ziobro, sensacyjny zwycięzca z Engelbergu, Klemens Murańka, zawodnik, który zyskał opinię następcy Małysza, gdy jako 10-latek osiągnął na Wielkiej Krokwi wynik 135,5 m (4,5 m mniej od rekordu obiektu). Trzy lata później zajął drugie miejsce w seniorskich mistrzostwach Polski, w których nie startował Małysz. Mając 13 lat, 4 miesiące i 20 dni, zadebiutował w Pucharze Świata w Zakopanem jako najmłodszy zawodnik w historii rywalizacji. Jego ojciec wymusił to na Tajnerze i trenerze Lepistö, ale zdolny syn przepadł w kwalifikacjach, zajmując ostatnie miejsce.

Zagraniczni skoczkowie przestrzegali potem, by nie przesadzić z presją, bo ona może zniweczyć karierę, zwłaszcza kiedy wpływa na dziecko, jakim był wtedy Klimek. Tajner wspomina, że na ojca cisnęli sponsorzy, którzy chcieli rozgłosu natychmiast. Lekcja była bolesna, Murańka wrócił do rywalizacji z juniorami i zdobył trzy medale mistrzostw świata z drużyną i jeden indywidualny w 2013 r. Było to już po serii operacji wzroku.

Obawiano się dziury po Małyszu, tymczasem polskie skoki obroniły pozycję. Dziś Tajner ze swadą opowiada, jak na jego oczach przez 15 lat z manufaktury przeobraziły się w fabrykę. Kiedyś zawodnicy nie mieli nic prócz ambicji, dziś mają sprzęt, skocznie i szkolenie na dobrym poziomie. Wciąż wielu chłopców marzy o tym, by być następcami mistrza. Wśród nich Krzysztof Biegun, sensacyjny zwycięzca z Klingenthal, Tajner uważa, że Biegun aktualne możliwości pokazał jednak drugi konkurs w Kuusamo, w którym zajął 18. miejsce. I tak znakomite jak na nastolatka.

Igrzyska w Soczi będą okazją do wielkich lotów. Kruczek powtarza, że im więcej Polaków będzie w czołówce, tym mniejsza szansa, że ich plany pokrzyżuje wiatr. Ktoś z nich trafi zawsze na lepsze warunki. Tak jak Biegun w inauguracji sezonu.

Oglądalność telewizyjna Pucharu Świata pokazuje, że po odejściu Małysza skoki nie straciły miejsca w sercach fanów. 7 mln ludzi obejrzało w TVP konkurs w Engelbergu, to są liczby dostępne dla piłkarskiej reprezentacji Polski na dużym turnieju, która ma wielu fanów, ale też olbrzymi elektorat negatywny. Skoki kojarzą się pozytywnie. Cała stawka skoczków, choć zhierarchizowana, choć żyjąca z nieustającej rywalizacji, produkuje jednak stosunkowo umiarkowaną ilość negatywnych emocji. W skokach nie ma brutalności, jest aura romantyzmu lotu. Rodzinny obiad ze skokami w tle - to już tradycja w Polsce. Wielu rodaków jeździ na zawody po całej Europie, wystawiając dobre świadectwo. Spokojni, kolorowi, pogodni, życzliwi dla swoich i rywali. W Lillehammer Ammann upadł po dalekim skoku, a gdy zjeżdżał ze skoczni, zamienił kilka słów z fanami w biało-czerwonych strojach. Tak przyjaźnie, jakby był Polakiem, a raczej, jakby oni byli Szwajcarami.

Skoki narciarskie mają szansę być unikalną dyscypliną w polskim spor-cie, w której sukces wielkiej postaci nie został zaprzepaszczony, ale stał się impulsem do powstania czegoś większego. Według Tajnera to nie jest tylko pobożne życzenie. Kiedyś on z Małyszem przełamywali ciężkie kompleksy, jeszcze rodem z PRL. Zaczynali, patrząc na rywali jak na nadludzi, dopiero na TCS w 2001 r. przyszło olśnienie. Dla Stocha, Żyły i Kota skoczek z Niemiec czy Austrii nie jest nikim, komu trzeba by się w pas kłaniać. Mają takie same narty, kombinezony, taki sam talent i ambicję. Wystarczy odrobina szczęścia, by w Soczi zagrało wszystko.

Więcej o:
Copyright © Agora SA