Jakich błędów nie popełnił Smuda

Wyroki skazujące selekcjonera już po pierwszym meczu, w którym rzekomo dopuścił się on zbrodni poważniejszej niż kompromitacja, brzmiały tyleż absurdalnie (jakbyśmy w takim razie sklasyfikowali wielobramkową klęskę z Grecją?), co zrozumiale.

Wygraj piłkę prosto z meczu Hiszpania - Irlandia! Weź udział w konkursie!

Wielkie turnieje z oczywistych względów komentują u nas piłkarze, którzy sami na wielkich turniejach musieli czuć się jak kloszardzi wrzuceni między arystokratów albo znają je wyłącznie z telewizji, jako relacje z niedostępnych dla nich wyższych sfer. Są mentalnie okaleczeni, skażeni doświadczeniem notorycznych niepowodzeń, być może niezdolni do wymyślenia sobie przed imprezą, że zakończy się ona sukcesem. Eksperci od nieuchronnych porażek.

Zna ten stan ducha każdy kibic z mojego pokolenia - my, urodzeni w późnych latach 70., reprezentację Polski zwycięską podziwialiśmy tylko raz, na srebrnych dla niej barcelońskich igrzyskach w 1992 roku. A im bardziej podziwialiśmy, tym dotkliwiej znosiliśmy potem to, że bohaterowie turnieju olimpijskiego, czyli juniorskiego, nie potrafili osiągnąć skromnego choćby sukcesiku w futbolu dla dorosłych. To było kolejne stracone pokolenie, nawet jeśli międzynarodowe kariery kilku graczy - Andrzeja Juskowiaka, Marka Koźmińskiego czy Tomasza Wałdocha - zasługują na szacunek.

Równia pochyła, po jakiej przez dwie dekady z tłustym okładem staczała się nasza piłka nożna, sprawiła, że Franciszka Smudę jedno zwycięstwo dzieli od tytułu najwybitniejszego trenera w wolnej Polsce. Jeśli jego piłkarze pokonają w sobotę Czechów, jego dorobek obejmie nie tylko awans do Ligi Mistrzów (awansował do niej również Paweł Janas) oraz trzykrotny triumf w ekstraklasie (trzykrotnie triumfował również Henryk Kasperczak), ale jeszcze jedyny w historii ćwierćfinał mistrzostw Europy. Mało? Owszem, nawet szokująco mało. I uświadamiająco, z jak głębokiej depresji usiłuje się wydźwignąć nasza piłka nożna.

Ilekroć w minionych miesiącach słuchałem wściekle ujadających krytyków Smudy, zastanawiałem się, czego ich zdaniem powinniśmy wymagać od reprezentacji kraju, by wynik na Euro 2012 odzwierciedlał stan naszego futbolu. Wszyscy się zgadzamy, że szkolenie młodzieży leżało u nas odłogiem. Pamiętamy, skąd startował obecny selekcjoner - przejął kadrę przygnębioną przedostatnim miejscem w grupie eliminacji do mundialu, w której uniosła się tylko ponad amatorów z San Marino. Z przykrością wspominamy, jaki niesmak odczuwaliśmy po turniejach minionej dekady, na których w dwóch inauguracyjnych meczach nasi albo nie zdołali strzelić choćby gola (MŚ 2002, MŚ 2006), albo wydusili jednego z pozycji spalonej (Euro 2008). Co wakacje patrzymy wreszcie, jak nasi lokalni potentaci, szumnie ogłaszani wcześniej mistrzami kraju, odbijają się od bram Champions League. Ci sami potentaci, którzy dopiero wczoraj postanowili wychowywać juniorów (jeśli oczywiście mają dla nich boiska, to nadal nie jest normą).

Irytowaliśmy się też, gdy Smuda niemal błagalnie, ryzykując utratę godności, rozglądał się po cudzych boiskach, by dziury w drużynie zasklepić piłkarzami posiadającymi polskie korzenie, lecz wychowanymi przez inne kraje. Trzymamy ich w podstawowym składzie aż czterech, co jest absolutnym ewenementem wśród szanujących się, nieegzotycznych drużyn narodowych. Czy na tym gruzowisku wolno żądać wiele więcej niż remis z Rosją, po którym po raz pierwszy w życiu od zagranicznych znajomych dostałem SMS-y pełne uznania dla pasji i waleczności naszej drużyny oraz intensywności wytrzymanego przez nią meczu?

Błędy już gromadnie i chóralnie selekcjonerowi powytykaliśmy, czas oddać mu, że także uniknął wielu spośród tych, które sprowadzały nieszczęścia na jego poprzedników.

Kiedy rezygnował z Artura Boruca (rozumiałem tę decyzję) i Michała Żewłakowa (byłem wściekły), sprowokował burzę z gradobiciem, ale wywołał ją na tyle wcześnie, że nie szalała nad reprezentacją w przededniu turnieju. Nie wykonał nagłej wolty w stylu Pawła Janasa, który na 24 godzin przed ogłoszeniem powołań wykreślił z listy Jerzego Dudka oraz ulubieńca kibiców Tomasza Frankowskiego.

Nie rozpraszał uwagi na objazd po supermarketach, by maksymalnie zdyskontować komercyjnie swoje pięć minut, ani nie obiecywał medalu, co zgubiło Jerzego Engela skompromitowanego jeszcze przed wylotem na azjatycki mundial.

Zdołał uciec od wyniszczającej wojny totalnej, z miażdżącą większością środowiska, co zatruło pracę Leo Beenhakkerowi, zbyt ostentacyjnie demonstrującego swoją wyższość nad plemieniem nadal mieszkającym, jak zdiagnozował, w drewnianych chatkach.

Polegał na odkryciach analityka Huberta Małowiejskiego, który w rozbieraniu stylu gry przeciwników na cząstki elementarne wygląda na fachowca dużej klasy, jakiego nie odnaleźlibyśmy wśród asystentów poprzednich selekcjonerów. Wziął też Smuda na zgrupowanie psychologa, którego wszyscy poprzednicy uznawali za zbędnego - nigdy nie dowiemy się, czy jego obecność znacząco wpłynęła na postawę drużyny, ale widać, że trener nie zamierzał przegapić żadnego potencjalnie istotnego drobiazgu. A piłkarze ani na Greków, ani na Rosjan nie wyszli przerażeni skalą wyzwania. Wreszcie podołali mentalnie.

Podołali też fizycznie - moc zademonstrowana przez nich we wtorkowy wieczór każe uwierzyć, że w inauguracji z Grekami istotnie padli ofiarą specyficznego mikroklimatu zadaszonego Stadionu Narodowego. A trener podołał taktycznie - rozszalałych w pierwszym meczu Rosjan jego koncepcja wręcz obezwładniła, tym razem przez defensywne zasieki musieli się z mozołem przedzierać, a nie z uśmiechami na ustach przenikać, jak w zabawie z miękkimi na tyłach Czechami.

Organizacja gry zasługuje na szczególne uznanie, bowiem Smudzie scalić jednostki w grupę było trudniej niż jakiemukolwiek selekcjonerowi uczestniczącemu w Euro 2012. Damiena Perquisa oraz Eugena Polanskiego pozyskał dla kadry dopiero minionej jesieni, a rozłożonego ciężką kontuzją Sebastiana Boenischa właściwie dopiero w maju, przez co jako jedyny na turnieju polegał na obronie w niemal połowie złożonej z implantów wszczepionych do niej pięć minut przed rozpoczęciem imprezy wszech czasów.

Kiedy przyglądam się całemu krajobrazowi naszego futbolu i technicznych ograniczeniach, z jakimi zmagają się niektórzy nasi reprezentanci, zaczynam podejrzewać, że lepiej niż we wtorek ta kadra zagrać nie byłaby w stanie. A jeśli się nie mylę, to chwała trenerowi, że maksimum zdołał z niej wycisnąć w momencie najważniejszym. Wbrew nadwiślańskiej tradycji, by naprężyć muskuły dopiero wtedy, gdy trzeba walczyć o honor. To już nie postęp, to rewolucja.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.