El. Euro 2016. Polska - Niemcy 2:0. Milik, Mila i spółka są mistrzami świata

Po pierwszym w historii zwycięstwie Polski nad Niemcami nie odleciałem w kosmos. Widzę, że nasi piłkarze nie mają szans na wygranie żadnego wielkiego turnieju, wiem też, że pokonując zespół Joachima Loewa, nie odebrali rywalowi mistrzostwa świata. A jednak nie mam wątpliwości, że Milik, Mila, Szczęsny, Glik czy Lewandowski są mistrzami świata. Co najmniej przez kilka dni właśnie tak będą postrzegani przez wielu rodaków. I bez względu na wszystko, co się wydarzy w następnych meczach, tego nikt im nie zabierze.

Sebastian Mila ma 32 lata. 11 lat temu pięknym strzałem z rzutu wolnego pokonał Davida Seamana w meczu Manchesteru City z Groclinem Dyskobolią Grodzisk Wielkopolski. Dzięki jego odpowiedzi na trafienie Nicolasa Anelki prowincjonalny klub z Polski wyeliminował wielką firmę z rozgrywek Pucharu UEFA. Mili wróżono wielką karierę, ale takiej ten piłkarz nie zrobił. Niedawno, kiedy z powodu ośmiu czy nawet dziesięciu kilogramów nadwagi, stracił miejsce w składzie Śląska Wrocław, wydawało się, że w przykry sposób pożegna się ze światem profesjonalnego futbolu. Nagrodę za to, jak się pozbierał, odebrał w sobotni wieczór. Adam Nawałka wprowadził go na boisko z ławki rezerwowych, a ten wykorzystując kapitalną asystę Roberta Lewandowskiego, pewnym strzałem pokonał Manuela Neuera. Czy Mila poczuł się spełniony, widząc, jak po jego uderzeniu kapituluje najlepszy obecnie bramkarz świata i jednocześnie zyskując przekonanie, że jego gol zapewnia Polsce pierwsze w historii zwycięstwo nad Niemcami? Chyba nikt nie ma wątpliwości.

Kamil Glik jest bardzo ceniony we Włoszech, gdzie gra jako kapitan Torino. W Polsce wiele razy słyszał, że jest mało zwrotny, wolny, drewniany. Jeszcze dwa lata temu nie załapał się do kadry na Euro 2012 i tylko jako widz oglądał, jak na Stadionie Narodowym Polacy rozgrywają bardzo ważne mecze z Grecją i Rosją. W hicie eliminacji MŚ 2014, jakim było dla nas starcie z Anglią, wystąpił i zdobył gola dającego nam remis 1:1. Przed meczem z Niemcami zapowiadał, że spróbuje skopiować swój wyczyn. Zrobił dużo więcej. Bez jego znakomitych, ofiarnych interwencji Wojciech Szczęsny na pewno za którymś razem by skapitulował. I nie byłoby zwycięstwa.

Szczęsny na swoją markę też zapracował raczej w klubie niż w kadrze. W Arsenalu broni zwykle dobrze i bardzo dobrze, w ubiegłym sezonie wspólnie z Petrem Cechem z Chelsea zdobył Złotą Rękawicę, czyli nagrodę dla bramkarza, który w angielskiej ekstraklasie rozegra najwięcej spotkań bez straty gola (czyste konto obaj zachowali po 16 razy). W reprezentacji na swój naprawdę wielki dzień czekał aż do teraz. Euro 2012 przegrał, skończył je z czerwoną kartką w meczu z Grecją, między słupki już nie wrócił, bo dobrze spisywał się Przemysław Tytoń, który go zastąpił. Z Niemcami Szczęsny zagrał tak, że po meczu dziennikarze BBC - nawiązując do pamiętnego i dla nas, i dla Anglików, sensacyjnego remisu na Wembley w 1973 roku - pytali, czy do naszej bramki wrócił Jan Tomaszewski.

Mistrzami są też Lewandowski i Łukasz Piszczek. Pierwszy był polskim czołgiem, który przy golu Arkadiusza Milika (20-latek rozegrał świetny mecz i zdobył najważniejszą bramkę w swoim życiu) ściągnął na siebie obrońców, a przy trafieniu Mili rozjechał w polu karnym rywali Erika Durma, tak jak wcześniej rozjeżdżał pozostałych obrońców. Drugi zagrał Milikowi "na nos", a w defensywie na swojej flance dominował tak wyraźnie, że Niemcy praktycznie nie próbowali się nią przedzierać. Graczom Bayernu Monachium i Borussii Dortmund przyjemnie będzie wrócić do ich klubów. W szatniach nie będą musieli słuchać głupich żartów, których na pewno nasłuchali się już przed meczem.

Ale zostawmy na razie szatnie, w których nasi bohaterowie pojawią się dopiero po meczu ze Szkocją. Do niego wszyscy będziemy żyć tym, co się wydarzyło w sobotni wieczór. Niewielu z nas miało odwagę o czymś takim marzyć, bo przyzwyczailiśmy się do mizerii serwowanej nam przez piłkarzy. Oczywiście tym razem biało-czerwoni też nie zagrali koncertu. Mieli szczęście, spotkali się z drużyną wielką, ale przetrzebioną kontuzjami i jeszcze zdezorganizowaną, nieprzebudowaną po lipcowym triumfie na mundialu w Brazylii. Ale to nieważne. Po takim zwycięstwie wielu chłopców zechce być jak Szczęsny, Glik czy Milik. Wielu kibicom, pewnie szczególnie tym najmłodszym, spełniło się marzenie. Miło, że tym razem ktoś płacze ze wzruszenia, a nie po kolejnej porażce. Miło, że pierwszy raz od lat możemy w pomeczowych tekstach, ale i w zwykłych rozmowach stwierdzić, że w polskim sporcie i piłkarze potrafią. Nawet wiedząc, że nie są jeszcze tak stabilni, by nie bać się, jak wypadną we wtorek, na tym samym Stadionie Narodowym, w meczu z o wiele słabszą przecież od mistrzów świata Szkocją.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.