Dariusz Wołowski: Pierwszy i ostatni

Nie mogę sobie nawet wyobrazić kogoś, kto postawił u bukmacherów, że Euro 2004 zacznie i skończy taki sam mecz. To znaczy nie taki sam, bo Grecy nie mają jeszcze w garści złotych medali...

Wiadomo tylko, że grono mistrzów się powiększy, jedni i drudzy wystąpią w finale pierwszy raz. A jeszcze 12 czerwca wieczorem biliśmy się z myślami, czy pojedynek Portugalia - Grecja jest wystarczająco atrakcyjny jak na mecz otwarcia tak pasjonująco zapowiadających się mistrzostw. Przecież po Łotwie Grecja miała być najsłabszą drużyną na Euro. Tymczasem wbrew tradycji i cechom narodowym gra bardziej uporządkowany futbol niż Niemcy albo Szwedzi.

Dziś wiemy, że już 12 czerwca zobaczyliśmy dwie najlepsze drużyny turnieju. No, może nie najlepsze, bo na myśl o porażce Czechów serce jeszcze się kraje, ale w końcu w finale jest miejsce tylko dla dwóch drużyn. I Portugalczycy, i Grecy wydarli je swoim rywalom.

Tak się składało, że na Euro 2004 nie kibicowałem Grekom ani razu, a już po tym, co pokazali w meczu z Polakami, gdy przewracali się o własne nogi i sami strzelili sobie gola, nie dawałem im cienia szans. I co? Może się okazać, że 29 maja to nie był jakiś tam nudny meczyk, ale właśnie wtedy drużyna Pawła Janasa wygrała z przyszłymi mistrzami Europy. Cuda się zdarzają. Nawet w piłce.

W niedzielę Grecy znów nie będą faworytem, tak jak nie byli w żadnym chyba meczu tego Euro. Od porażki z Grecją Portugalia urosła, przeistoczyła się, gra już bez starych gwiazd Rui Costy i Couto, ale ze wschodzącymi Deco i Carvalho. Ronaldo nie jest teraz rezerwowym, a gospodarze nie mają już spętanych nóg. Ale gdyby Grecy ograli ich drugi raz, sensacja nie byłaby już tak wielka jak wtedy, gdy bili gospodarzy w meczu otwarcia.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.