Euro 2016. Wspólne polskie przegrywanie w czasie miłości bezwarunkowej

Takie to było niezwykłe Euro, że nawet nasi bohaterowie tragiczni są bezpieczni.

Rozdzierających scen z podziemi marsylskiego stadionu - Łukasz Fabiański wciąż tam płakał, jak kilkadziesiąt minut wcześniej przed kamerami - nie zapomnę nigdy. Wiem to, ponieważ załzawionego bramkarza widziałem w strefie wywiadów drugi raz w życiu. Do dzisiaj mam przed oczami niemal rozhisteryzowanego Davida Seamana, który w ćwierćfinale mundialu sprzed 12 lat pozwolił wrzucić sobie piłkę "za kołnierz". I Anglia przegrała z Brazylią. Piłkę kopnął wprawdzie genialny Ronaldinho, ale przelobował golkipera kilkudziesięciometrowym przerzutem. Bramkarz szlochał, stłoczeni dziennikarze go wyzywali. Jeden z najbardziej toksycznych momentów w sporcie, jakich doświadczyłem.

Jakże inaczej Polacy zareagowali na łzy Fabiańskiego obwiniającego się za to, że "nie pomógł" drużynie w nieszczęsnym ćwierćfinałowym konkursie rzutów karnych, choć elementarna prawda piłki nożnej głosi: bramkarz nie może "jedenastek" przegrać, on niczego tu nie musi, może najwyżej zostać bohaterem. Jego dramat wywołał chyba wyłącznie współczucie, sprowokował słowa otuchy, nawet w przesiąkniętym hejtem polskim internecie wyzwolił mnóstwo ciepłych emocji. Aż strach wyszeptać pytanie, czy samooskarżający się Fabiański nie miał aby nieco merytorycznej racji. Czy nie reagował na strzały zbyt pasywnie. To zdarza się najwybitniejszym - w majowym finale Ligi Mistrzów potulnie przyjmował wyroki Jan Oblak, wielki bohater Atlético. Zgłaszane wątpliwości mogłyby być wręcz wyrazem szacunku dla klasy Fabiańskiego - oto sportowiec, który nie szuka alibi, niewykluczone, że czwartkowe "niepowodzenie" natchnie go do wytężonej pracy nad dopolerowaniem swoich umiejętności, właśnie w kwestii karnych.

W Euro 2016 szczególnie lubię to, że wzbudziło u Polaków tyle pozytywnych uczuć, że pomimo okoliczności ułatwiających ukrzyżowanie winnych ostatecznego - mimo wszystko - niepowodzenia, właściwie nikt nie wskazuje bohaterów negatywnych. Owszem, wcześniej dostało się trochę Milikowi - to zrozumiałe, bo żeby dostrzec jego zasługi, potrzeba kompetencji kibicowskich wyższych niż przeciętne. Ale jeśli już musieliśmy przegrać karne, to akurat Kuba Błaszczykowski był w roli postaci tragicznej stosunkowo najbardziej bezpieczny. I dlatego, że jako weteran boisk oraz człowiek skrajnie doświadczony przez życie zniósł osobisty dramat spokojniej, niż zniósłby być może ktoś słabszy psychicznie. I dlatego, że jako gracz nieskończenie zasłużony w meczach z Ukrainą i Szwajcarią był najmniej narażony na zemstę tłumu.

Znienacka spadła nam z nieba reprezentacja nie tylko sportowo silna, ale jeszcze bezwarunkowo kochana. Dotąd nawet zwycięstwa nie zawsze wystarczały, bo komuś nie podobał się sztucznie wszyty do kadry Brazylijczyk, kogoś innego uwierał selekcjoner importowany z Holandii etc. Teraz dopingujemy drużynę bez skazy. Wreszcie nie tylko wspólnie wygrywamy, ale i wspólnie przegrywamy.

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.