Euro 2016. Kuczok: Niewielka biała Polska

Po pierwsze, polski futbol nie zmarł po długiej chorobie. Zdaje się nawet, że wyzdrowiał. Reprezentacja osiągnęła wynik proporcjonalny do wielkości kraju i liczby zawodowych piłkarzy.

Mamy drużynę na miarę naszych możliwości - solidną, gwarantującą brak haniebnych porażek, ale na razie niezdolną do rozgrywania meczów prawdziwie wielkich. Być może doczłapaliśmy po kilku dekadach tam, gdzie od lat znajdują się Anglicy - awansują na turniejach do strefy medalowej, czasem ledwie wychodzą z grupy, w ćwierćfinał mierzą za każdym razem.

Myśmy jak dotąd wyłącznie zaskakiwali. Albo pozytywnie, jak za Górskiego i Piechniczka, albo z niezrozumiałych powodów grając katastrofalnie, jak w ostatnich dekadach. Ale wygląda na to, że wreszcie wyleczyliśmy się z labilności - umiemy grać nie gorzej, ale i nie lepiej od innych; reprezentujemy wyższą klasę średnią z dużym potencjałem rozwoju. Tylko czy Polacy potrafią docenić ten stan? Deficyt dumy narodowej wydaje się być u nas tak przepastny, że obywatele gotowi są uznać, iż awans do grupy solidnych rzemieślników obraża ich uczucia narodowe. Jakże to - Średnia Biała Polska?

U nas nie rodzą się futbolowi mesjasze, Jezus nie pomaga nam w zbawieniu piłkarskiego świata, Polska piłka nie jest wielka, najwyżej w sam raz taka, żebyśmy mogli spokojnie sypiać i nie czekać na kolejny ćwierćfinał przez trzydzieści cztery lata. Nie zmienimy historii - nie jesteśmy krajem postkolonialnym, za to wybitnie ksenofobicznym i zamkniętym na imigrantów, w efekcie próżno liczyć na naturalny dopływ talentów z tych stref świata, w których talent do piłki się dziedziczy w genach. Mamy drużynę białasów, powód do radości może mieć z tego faktu tylko Młodzież Wszechpolska, bo takie nacje w strefie medalowej jakichkolwiek piłkarskich mistrzostw pojawiają się coraz rzadziej, ostatnio była to Rosja przed ośmioma laty.

Wyzdrowieliśmy, choć tylko częściowo. Osiągamy cele dyscypliną piłkarską, a nie modlitwami o szczęście - to ważne, że w czasie, kiedy rząd wystawia kraj na pośmiewisko, przynajmniej piłkarze przestali nas kompromitować. Ale nasza piłka ma dwie twarze - tę reprezentacyjną, która bryluje na czerwonych dywanach, i nieuleczalnie szpetną gębę ligową. W czwartkowy wieczór o tej samej porze objawiło się janusowe oblicze polskiej piłki - kiedy kadra jak równy z równym walczyła o medal z Portugalią, Cracovia w najbardziej przedwstępnej rundzie Ligi Europy dostawała baty w albańsko-macedońskim miasteczku, a Zagłębie wcześniej przyjęło bęcki od Bułgarów. Nic, tylko stąd uciekać, Bartku Kapustko, Filipie Starzyński, Mariuszu Stępiński - wy wszyscy, w których pokładamy nadzieje na utrwalenie świeżo odzyskanej normalności. Im dalej od kraju, w którym sposobem na sukces ligowy jest jak najszybsze odpadnięcie z wszelkich zmagań pucharowych, tym dla was i dla nas będzie lepiej.

Po drugie, wydarzeniem meczu była detronizacja Cristiana Ronaldo.

Wyspy Zielonego Przylądka teraz przestaną się nam kojarzyć z Cesárią Évorą - CR 7 przespał mecz, ale bohaterem został genialny kabowerdeński nastolatek Renato Sanches. To on wespół z Pepem przeciągnęli naszych rywali do półfinału - strzelił gola z gry, był kapitalny przez cały mecz i na domiar złego trafił po profesorsku z karnego - jeśli ktokolwiek miał złudzenia, że żółtodziób się zestresuje (ja miałem), musiał być srodze zawiedziony.

Do tego największy oprawca współczesnego futbolu - Képler Lateran Lima Ferreira, na listach gończych znany jako Pepe - był w czwartek ujmująco grzeczny. A kiedy Pepe gra czysto, jest bezsprzecznie jednym z najlepszych stoperów na świecie - to taki Pazdan z Glikiem w jednym. Rozbrajał wszystkie nasze petardy przed detonacją, blokując strzały, zabierał piłki i jeszcze robił groźne wypady do przodu. Portugalia wysłała nas do domu sprawiedliwie chociażby dlatego, że w przeciwieństwie do nas ma piłkarzy rezerwowych - Polska ma tylko ławkę. Każda zmiana u naszych rywali była wzmocnieniem - możemy marzyć o tym, że kiedyś zasiądą w naszym odwodzie tacy goście jak Moutinho czy Danilo. Nawałka zmiany robi w ostateczności, bo między pierwszym składem a rezerwą jest przepaść. Nie zdobywa się medalu jedenastoma piłkarzami; po kartce dla Jędzy na Belgów w półfinale nie mielibyśmy kogo postawić na lewej obronie - ktokolwiek by się tam znalazł, Eden Hazard z dużym prawdopodobieństwem robiłby z niego wiatrak. Wąska ławka była też nad wyraz czytelna w taktyce Polaków - ostatnie trzy mecze wyglądały bardzo podobnie: zaczynały się od szturmu naszych, którzy z czasem słabli, by pod koniec grać już o przetrwanie. O dziwo, mecz czwartkowy prezentował się pod tym względem najlepiej - byliśmy do końca równorzędnym partnerem dla znakomitej Portugalii, wracamy do domu niepokonani, choć prawdę mówiąc, gdyby sędzia był dla nas mniej litościwy, mogliśmy przegrywać już w pierwszej połowie, bo Pazdan wyraźnie sfaulował. W bliźniaczo podobnej sytuacji podczas meczu Niemców ze Słowakami nasz sędzia Marciniak nie miał wątpliwości, czy wskazać wapno.

Największym skarbem tej kadry pozostaje selekcjoner terapeuta - wszystkie sukcesy Biało-Czerwonych wynikają z zaufania, którym piłkarze obdarzają Adama Nawałkę. Nie ma takiej ceny, której nie warto zapłacić, by go utrzymać na lata. Odnoszę wrażenie, że wycisnął z tej grupy ludzi maksymalnie dużo, bez niego wszystko może runąć. Przynajmniej piłka niech nie będzie w ruinie.

Więcej o:
Copyright © Agora SA