Euro 2012. Rafał Stec o Portugalii i Hiszpanii: Iberium awangardy futbolu

Iberyjska potęga wcale jednak nie kończy się na rywalizacji barcelońsko-madryckiej, to imperium dalece rozleglejsze. I rosnące w siłę - pisze dziennikarz Gazety Wyborczej i Sport.pl, Rafał Stec.

Gdybyśmy chcieli geograficzną historię futbolu upchnąć w SMS-ie, musielibyśmy napisać, że Anglicy futbol wymyślili i wyeksportowali, południowi Amerykanie wymyślili, jak w futbol pięknie grać, natomiast Włosi z Niemcami wymyślili, jak w futbolu zwyciężać regularnie, również w czasach kryzysu. Tak brzmiałaby opowieść o stuleciu minionym. Kiedy nastał wiek XXI, całą resztę przysłonił Półwysep Iberyjski. Niemal wszystko, co najlepsze we współczesnej piłce nożnej, wywodzi się z Portugalii oraz Hiszpanii, które zderzą się w środowym półfinale mistrzostw Europy.

Co do wyjątkowej roli Realu Madryt i Barcelony panuje w świecie konsensus, niezależnie od aktualnych wyników - oba supermocarstwa odpadły wiosną z Ligi Mistrzów tuż przed finałem - miażdżąca większość byłych i obecnych piłkarzy, a także byłych i obecnych trenerów widzi w nich kolosów bezkonkurencyjnych. A w Cristiano Ronaldo, jednoosobowej machinie oblężniczej wyprodukowanej przez Portugalię, oraz Leo Messim, zjawiskowym snajperze wyhodowanym przez katalońską La Masię, widzą bezkonkurencyjnie najznakomitszych, toczących na szczytach swój prywatny pojedynek graczy. Wreszcie w José Mourinho, czyli makiawelicznym specu od masowego wygrywania z Portugalii, oraz Pepie Guardioli, czyli trenerskim debiutancie wszech czasów z Katalonii, widzą najsławniejszych szkoleniowców. Iberyjska potęga wcale jednak nie kończy się na rywalizacji barcelońsko-madryckiej, to imperium dalece rozleglejsze. I rosnące w siłę.

W ostatniej Lidze Europejskiej zagarnęło całe półfinały - triumfowało Atletico Madryt, tuż za nim finiszowały Athletic Bilbao, Valencia i Sporting Lizbona. W przedostatniej edycji półfinały też należały do Półwyspu Iberyjskiego, tyle że triumfowało FC Porto, pokonując w decydującym starciu Bragę, a rundę wcześniej padły Benfica oraz Villarreal. Trochę wcześniej trofeum zdołali obronić piłkarze Sevilli - jako jedyni obok Realu Madryt, który dokonał tego w połowie lat 80. Generalnie firmy hiszpańskie i portugalskie wygrały siedem z dziesięciu najnowszych edycji rozgrywek, a jeśli przypomnimy sobie jeszcze finałowe niepowodzenia Sportingu czy Espanyolu Barcelona, to wyłania się przed nami krajobraz dominacji totalnej.

W bardziej prestiżowej Champions League konkurenci stawiali opór, gdybyśmy jednak mieli wskazać dłuższe dynastie, zatrzymalibyśmy się na Realu, który panował w co drugim sezonie na przełomie wieków, oraz na Barcelonie, która brała trzykrotnie najcenniejsze trofeum przed chwilą. Dokazywała też finałowo Valencia, sensację wywołało FC Porto. I tutaj, pomimo zawziętego oporu angielskiego i włoskiego, półwysep przyćmił wszystkich.

Wymienione kluby najchętniej zatrudniają tubylców, a jeśli wychodzą na zewnątrz, ściągają kuzynów z Ameryki Łacińskiej. Na inne rynki zaglądają incydentalnie, budują drużyny jednolite kulturowo, zamknięte na mocarne, lecz niedomagające technicznie ludy Północy. Nowoczesna piłka mówi po hiszpańsku i portugalsku, przy żywotności tych języków pozostałe są ledwie narzeczami, i to zanikającymi - wpływom latynoskim ulegają nawet murawy angielskie, na których kiedyś egzotyczne przeszczepy się nie przyjmowały. Dziś zwyciężyć w LM pomagają Chelsea Hiszpanie Mata i Torres, Portugalczyk Meireles, przećwiczony w Lizbonie Luiz. Dziś w mistrzowskim ataku Manchesteru City czarują Hiszpan Silva oraz Argentyńczyk z długą przeszłością madrycką Aguero, ba, nawet monumentalnego Yaya Toure z Wybrzeża Kości Słoniowej wcześniej kształtowała Barcelona. Iberyjskie dotknięcie nie zaszkodzi, a może zadziałać uzdrawiająco.

Tajemnica sukcesu nie polega tylko na mnogości najjaśniejszych gwiazd, choć tych nieustannie przybywa, Portugalczykami i Hiszpanami obsadzają szatnie już niemal wszystkie megakorporacje. Region zdumiewa przede wszystkim średnim wyszkoleniem gracza. Nawet jednostki niebłyskotliwe i niespecjalnie zdolne pobierają tam zbyt solidne wykształcenie, by nie poradzić sobie na międzynarodowym rynku, gracze pochodzący z renomowanych iberyjskich akademii są jak absolwenci Oksfordu czy Cambridge, którzy niekoniecznie zostaną noblistami - wiedzy i umiejętnościom muszą jeszcze towarzyszyć zalety charakterologiczne - ale zawsze będą trzymać poziom przyzwoitości. Nawet kiepski kopacz pierwszoligowy kopie tam nieźle, doprawdy szefowie Legii wspięli się na wyżyny, gdy wytropili na portugalskich trawach skrzydłowego nielota Manu, patałacha w niektórych kręgach kultowego.

Już wysokie i wciąż rosnące stężenie futbolowej klasy na Półwyspie Iberyjskim sprawia, że w jedenastkach czołowych klubów robi się coraz ciaśniej, a kiedy kluby odsyłają kluczowe postaci na północ kontynentu, wcale nie słabną. Szkolą własne talenty i łowią w Ameryce Południowej cudze coraz wydajniej, więc oszlifowanego na połysk talentu wystarcza dla wszystkich. Nie dość, że Primera Division w Casillasie i Valdesie podziwia bramkarzy ze ścisłej elity, to jeszcze mogła oddać Liverpoolowi Reinę oraz sprzedać Manchesterowi Utd. De Geę za okrągłe 20 mln euro, kwotę na tej pozycji niewidzianą od dekady. Portugalczycy to już w ogóle są dobra luksusowe, tylko tamtejsi obrońcy zwyczajowo chodzą po 30 mln euro i jeszcze cieszą się niesamowitym wzięciem.

O ile wśród Hiszpanów obok bohaterów transferowych hitów, jak Torres, Silva czy Ramos, znajdziemy sporo nigdy niesprzedanych wychowanków, o tyle ich półfinałowi przeciwnicy tworzą najdroższą drużynę Euro. Portugalia staje się nacją w futbolu innowacyjną wieloaspektowo, wypuszcza nie tylko nadzwyczajnych trenerów oraz laureatów Złotej Piłki (Figo i Ronaldo na dystansie dekady), lecz do bólu skutecznych pośredników w handlu żywym towarem. To tam mnożą się prekursorskie firmy, które inwestują w piłkarzy jak w papiery wartościowe, to stamtąd wywodzi się Jorge Mendes, grasujący po Europie superagent, którego prowizje zamieniają wszystkich kumpli po fachu w drobnych cinkciarzy.

On i jego rodacy umieją poupychać w dużych klubach mentalnie ułomnych graczy w typie Quaresmy (zwiedził Barcelonę, Inter i Chelsea!), wcisnąć Aleksowi Fergusonowi kota w worku za 9 mln euro (gwiazdor turniejów dla bezdomnych Bebe, ostatnio wydalony do Stambułu), wyłudzić od Zenitu St. Petersburg 30 mln za anonimowego Danny'ego. Maleńka Portugalia potężnieje, rozpycha się coraz agresywniej, jej giganci wywołują ambiwalentne uczucia - Ronaldo jest wielbiony, ale i nienawidzony powszechniej niż jakikolwiek gwiazdor boiska; Mourinho to najczarniejszy charakter wśród trenerów; Pepe długo nie uwolni się od reputacji naczelnego brutala; Mendes niepokoi prezesów, bo zyskuje władzę umożliwiającą destabilizowanie największych klubów. Reprezentacja też nas nie urzeka, raczej budzi podziw pragmatyczną rzetelnością i zakapiorowatą linią pomocy. Drżyj, Hiszpanio, najniebezpieczniejszego wroga możesz odkryć we własnym sąsiedzie.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Wygraj piłkę którą Ronaldo ostrzeliwał słupki! Weź udział w konkursie!

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.