Euro 2012. Brzydkie angielskie kaczątko

Kiedy Patrice'a Evrę poproszono po pierwszym meczu Euro 2012 o opisanie strategii obronnej Anglików, Francuz powiedział, że przed polem karnym rywale położyli 15 ciał. Trochę się w swoim literackim zapale zapędził, uważnie się tamtemu meczowi przyglądałem i naliczyłem zaledwie osiem wybitnie defensywnie zorientowanych ludzkich korpusów, w dodatku korpusy się poruszały, w żadnym razie nie była to taktyka biernego oporu.

Wszyscy widzimy to, co Evra wyraził, czyli ostentacyjną rezygnację wyspiarzy z jakichkolwiek wyrafinowanych sposobów gry w piłkę. Roy Hodgson rozstawił ich według prościutkiego, niemal już zarzuconego przez czołówkę systemu 4-4-2, zażądał rzetelnego wywiązywania się z najprostszych destrukcyjnych zadań pod własnym polem karnym, nie nakazał utrzymywania się przy piłce, do przodu wygonił wielkiego chłopa, żeby celować piłką w jego głowę, zezwolił przeciwnikom na nieustający atak, minimalistyczną koncepcję podlał wiarą w stałe fragmenty gry i zbawienny powrót Wayne'a Rooneya, który w kluczowym momencie zmieni wodę w wino i sprawi, że Anglia będzie świętować.

Gdybyśmy byli złośliwi, zasugerowalibyśmy, że Hodgson zdaje sobie sprawę, iż wyspiarskich graczy bezpieczniej nie obciążać zbyt skomplikowanymi planami. Skoro selekcjoner najdumniejszej reprezentacji świata chętnie chwali się wykształceniem - by nie rzec: erudycją - i zapewnia, że przeczytał co najmniej jedną książkę niemal każdego noblisty, to być może dotarł i do naszego Władysława Reymonta, a skoro tak, to raczej rozpoznaje delikwentów, którym pewne sprawy trzeba przekładać na chłopski rozum. W każdym razie cofnął się głęboko w wiek XX.

Powodów, by upraszczać, miał Hodgson więcej. Choć mianowanie trenera kadry dopiero miesiąc przed turniejem całkiem uzasadniałyby tylko okoliczności ekstremalne - zgon poprzednika, wtrącenie go do więzienia etc. - wyspiarze zwlekali, pozbawili nowego wybrańca nawet lutowego sparingu, dali mu do dyspozycji tylko finałowe zgrupowanie. Dlatego biedaczysko musiał odwołać się do koncepcji taktycznej możliwie klarownej, by nie wpędzić graczy w konfuzję, jeszcze zanim wyjdą na boisko.

Do krótkotrwałych misji przywykł. Szefowie Liverpoolu wylali go niedawno po zaledwie 31 meczach, czyli wykazali się niecierpliwością wyjątkową w całej ponadstuletniej historii klubu; mediolański Inter wziął go niegdyś na kilka tygodni, a Udinese na kilka miesięcy; epizodziki przeżywał Anglik także w kadrze Finlandii oraz rodzimym Bristolu, gdzie bez szczęścia usiłował z asystenta wyrosnąć na menedżera. Ale nie wszędzie dawał się prędko przepędzić - w Szwecji zdobywał trofea taśmowo, reprezentację Szwajcarii wyprowadził z wieków ciemnych na mundial w 1994 roku i Euro '96, skromne londyńskie Fulham dociągnął aż do finału Ligi Europejskiej. Jego karierę trudno jednoznacznie podsumować, trudno stwierdzić, czy mamy do czynienia z fachowcem dobrym, czy niedobrym, każdy sukces w tej karierze da się podważyć niepowodzeniem, a każda plama na trenerskim honorze została zmazana sukcesem.

Snuję biograficzną opowiastkę, by uświadomić czytelnikom, że choć wyspiarze przyciągali do kadry nazwiska nieporównanie znaczniejsze, to nigdy nie oddali jej w ręce fachowca tak wieloaspektowo przygotowanego i zaprawionego w bojach, a zarazem tak rozumiejącego duszę angielskiego piłkarza. Hodgson to świetny teoretyk - jako zawodowy członek rozmaitych komisji technicznych od lat sporządza raporty z mistrzostw Europy i świata, ale też wszechstronnie doświadczony praktyk - pracował z półamatorami w Skandynawii i wyczynowcami mocnych lig, w klubach i kadrach narodowych, z przeciętniakami i zdolniachami, pod dużą presją i w komforcie nieznacznych wymagań. Przypadek z antypodów kariery naszego przyszłego - prawdopodobnie - selekcjonera Waldemara Fornalika, o którym nie wiemy, czy przyjmie się gdziekolwiek poza mikroklimatem chorzowskim.

Skojarzenia z naszymi murawami biorą się stąd, że od dawna zaintrygowany obserwuję, jak wiele łączy - pomimo oczywistych, nieprzyjemnych dla nas różnic - futbol polski z angielskim. Wyspiarze też wiecznie bujają w obłokach, z incydentalnego mundialowego medalu (zdobyli ledwie jeden, czyli mniej niż biało-czerwoni) wnioskują, że powinni zdobywać je zawsze, na niemal każdy turniej wybierają się po sukces, po każdym turnieju rozprawiają w osłupieniu, dlaczego znów się nie udało. A kiedy rozważają, komu oddać reprezentację, również zaciekle podnoszą kwestię paszportową. Nasz czy obcy, oto jest pytanie, i to fundamentalne, bo dotyka sfery najdelikatniejszej, czyli godności angielskiego futbolu.

Oni też własnych trenerskich gigantów nie mają. Manchesterem United zarządza Szkot, sąsiadami z City Włoch, Arsenalem Francuz, Chelsea żongluje Włochami, Portugalczykami, Holendrami, Izraelczykami i Brazylijczykami, w ogóle cała liga zatrudnia obecnie marnych czterech swojaków, tytuł mistrzowski przez dwie dekady istnienia Premier League zdobywali wyłącznie cudzoziemcy, a ostatnim Anglikiem na miarę Pucharu Europy był Brian Clough. 32 lata temu.

Gdziekolwiek spojrzeć, tam pomiatają dumą ojców futbolu, nieudacznik Fabio Capello też nie umiał zleźć im z oczu z podkulonym ogonem, bo kilka dni temu, najwyraźniej sfrustrowany wynikami następcy, zarzucił samemu Rooneyowi, że ten nie obejmował intelektem wydawanych mu poleceń taktycznych. Gdybym był wyspiarzem, to bym się Włochowi odwinął szyderczo podaną sugestią, że prawdopodobnie wbrew swemu przekonaniu wydawał te polecenia zbyt zanieczyszczoną angielszczyzną.

Niekwestionowana angielskość Hodgsona była jego zasadniczym atutem, zanim Football Association wyświęciło konkretne nazwisko, podjęło brawurową decyzję, by kadrę znów powierzyć tubylcowi. Tubylcowi, który jako pierwszy selekcjoner Anglii od niepamiętnych czasów pracuje w błogim spokoju. Na reprezentację spadało nieszczęście za nieszczęściem, wrażenie toczącego ją chaosu potęgowało się z dnia na dzień, fani, komentatorzy i dziennikarze stopniowo tracili nadzieję, aż dotarli do punktu, w którym wobec drużyny nie zgłasza się już żadnych oczekiwań.

Rozejrzał się czytelnik noblistów Hodgson po szatni i zatroskany stwierdził, że imponującym potencjałem nie dysponuje. Przejrzystość wersów Szymborskiej może jeszcze chłopaki zniosą, potrójnym dnem przeintelektualizowanych zawijasów Miłosza lepiej ich nie katować. Skoro futbolowy alfabet znają o tyle o ile, to niech wyduszą z siebie kilka zdań prostych, złożone zostawmy subtelnie wyedukowanym południowcom albo Niemcom. Byle przetrwać, a jak się uda przetrwać, to może uda się jeszcze coś wygrać.

Anglicy na razie przetrwali. Na inaugurację z Francją obie strony podchodziły do siebie jak pies do jeża, w wariackim meczu ze Szwecją roiło się od elementarnych błędów, oprzeć się ukraińskiej nawałnicy pomogła opatrzność. Jeszcze jedno zwycięstwo i brzydkie kaczątko zamieni się w dorodnego łabędzia - medalu wyspiarze nie widzieli od 1996 roku. Ale najpierw pooglądamy kolejne intrygujące zderzenie kultur. Włosi bez komplikowania rzeczywistości funkcjonować nie potrafią, ostatnie mistrzostwo świata zdobywali zupełnie inną taktyką i składem w każdym meczu, na Euro 2012 Cesare Prandelli też codziennie wymyśla proch, burza w jego mózgu nie cichnie ani na chwilę. Ponieważ on również jak niedzielny przeciwnik przejął reprezentację swojego kraju najuboższą w talent od wielu lat, po meczu w Kijowie dowiemy się, jak reagować, gdy jesteś skazany na przeciętniaków - postawić na brzydki prymitywizm czy wykwintne wyrafinowanie.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Wytypuj miss trybun Euro 2012 i wygraj cenną nagrodę!

Jak zakończy się mecz Anglia - Włoch
Więcej o:
Copyright © Agora SA