Mnich uczy pokory. Do dwóch razy sztuka

Pierwsze podejście do Mnicha przerwała nam śnieżyca. Musieliśmy wiać, bo nic nie było widać, a palce zaczynały drętwieć. Ale nie odpuściliśmy.

Mnicha trudno nie zauważyć. Jego charakterystyczna sylwetka góruje nad Morskim Okiem. Po raz pierwszy został zdobyty w 1879 lub 1880 roku przez Jana Gwalberta Pawlikowskiego i Macieja Sieczkę. Trzydzieści lat później pierwsi wspinacze weszli na niego w zimie.

Zobacz wideo

Mnich wplótł się również w historię Polski. To na jego ścianie hitlerowcy powiesili w 1941 roku widoczną z Morskiego Oka swastykę. Taternicy nie wytrzymali - pod osłoną nocy poluzowali symbol, który w nocy zrzuciła ze ściany wichura.

Dziś Mnich jest symbolem Tatr. Początkujący wspinacze często wybierają go, by sprawdzić swoje umiejętności. Początkujący, czyli tacy, jak my.

Śnieżyca

Pierwsze podejście do Mnicha mieliśmy na początku września. Pojechaliśmy na Spotkania z Filmem Górskim do Zakopanego. Oprócz tego, że można tam zobaczyć dziesiątki absolutnie genialnych, inspirujących filmów o górach (wybierzcie się tam kiedyś!), to jest również szansa wzięcia udziału w Akademii Górskiej, czyli w szkoleniu organizowanym przez TOPR-owców i przewodników wysokogórskich.

Skorzystaliśmy z obu opcji. Wieczorami zaliczaliśmy maratony filmowe, a w dzień hasaliśmy po górach. Strasznie chcieliśmy wejść na Mnicha. Nie ma tam szlaku, żadnej via ferraty (drogi zabezpieczonej łańcuchami). Jeśli nie jesteś taternikiem, to jedyną szansą, by wejść na szczyt, jest pomoc przewodnika.

Najłatwiejsza droga na wierzchołek to tzw. droga ''Przez płytę''. Wielkiego wspinania tam nie ma. Jeśli jesteś sprawny fizycznie i nie masz lęku wysokości, to sobie poradzisz. My wybraliśmy jednak trudniejszy wariant i próbowaliśmy zdobyć szczyt drogą klasyczną.

Początek września w Tatrach jest uważany na wymarzoną porę roku. Ciepło, wciąż "wakacyjnie", ale już mniejszy tłok. Idealnie.

Nie tym razem.

Pogoda była mocno jesienna. Padał deszcz, było ledwie kilka stopni. Zapowiadało się prawdziwe wyzwanie. Sprawy nie ułatwiał fakt, że nikt z nas wcześniej nie wspinał się w górach (jeśli już, to w zimie, ale to całkiem inna specyfika). Byliśmy kilka razy na ściance - ot, całe nasze specjalistyczne przygotowanie.

Pijąc herbatę w schronisku nad Morskim Okiem, Mnich wydaje się mały i niegroźny. Perspektywa zmienia się, gdy stoisz u jego stóp, na początku drogi klasycznej.

Liny, uprzęże, nauka asekuracji. Początek był trudny. Przez kilkanaście minut walczyliśmy z pierwszymi trudnościami, szukając punktów oparcia i próbując nie odpaść od ściany. Ręce i nogi szybko uczą się poruszania w nowym terenie. Było coraz lepiej. Nawet siąpiący deszcz i marznące palce nie przeszkadzały tak bardzo. Adrenalina robiła swoje.

Ale kiedy kilkanaście metrów przed szczytem rozpętała się śnieżyca, musieliśmy odpuścić. Liny zaczęły zamarzać, krążenie w palcach u rąk i stóp było coraz gorsze. Zjechaliśmy na linach. Z górami się nie walczy, gór się słucha.

Drugie podejście

Nie chcieliśmy jednak tak zupełnie odpuścić - to nie w naszym stylu. Zdecydowaliśmy się na drugie podejście w listopadzie.

Listopad wydawał się dużo bardziej ryzykowny. W tym czasie często na szlakach leży już śnieg, jest zimno, jeszcze bardziej nieprzewidywalnie. I znowu się okazało, że góry są jak pudełko czekoladek. Tym razem było kilkanaście stopni na plusie, słońce, dość silny wiatr i żadnych prognoz na deszcz. Idealnie!

Około południa ruszyliśmy z Warszawy, wieczorem byliśmy na parkingu w Palenicy. Do Morskiego Oka dotarliśmy ok. 22. Rano szybkie śniadanie i w drogę.

Tym razem poszliśmy najprostszą drogą "Przez płytę''. Był z nami Bogusław Kowalski, instruktor alpinizmu Polskiego Związku Alpinizmu. Cierpliwy, uważny i ze świetną pamięcią - zasypywał nas ciekawostkami z górskiego świata, tłumaczył jego specyfikę.

Sama wspinaczka trwała niespełna dwie godziny. Tym razem nie sypnęło śniegiem, za to na szczycie mocno wiało. Po chwili dołączyła do nas kolejna grupa wspinaczy i na wierzchołku wielkości dużego stołu zrobiło się tłoczno. Chwilę patrzyliśmy na granatową plamę Morskiego Oka i próbowaliśmy dojrzeć malutkie z tej wysokości schronisko.

Zaczęliśmy zjazdy. Przeżycie równie emocjonujące jak sama wspinaczka (a może nawet bardziej?). Musisz usiąść nisko w uprzęży i zaufać, że lina wytrzyma i nie polecisz kilkadziesiąt metrów w dół.

Dobra pogoda w listopadzie ściągnęła do Morskiego Oka setki turystów. Nie zatrzymaliśmy się nawet na herbatę, ruszyliśmy od razu do Palenicy. 1,5 godziny asfaltem minęło szybko, bo w głowach cały czas mieliśmy to, co widzieliśmy wcześniej ze szczytu Mnicha.