Justyna Kowalczyk dla Sport.pl: Moje ostatnie wielkie wyzwanie: nie żegnać się z nartami byle jak

- Rok temu w ogóle nie żyłam tym, co się dzieje w biegach, kto jest w kadrze Norwegii czy Finlandii. Uczyłam się na nowo jeść i spać. Teraz znowu poczułam ten głód narciarstwa. A bieganie w maratonach może mi tylko pomóc - mówi Justyna Kowalczyk na miesiąc przed początkiem nowego sezonu Pucharu Świata.

Paweł Wilkowicz: To jak w końcu jest z tym norweskim paszportem?

Justyna Kowalczyk: Mam polski. Z ładnym zdjęciem, wszystko zostaje po staremu.

Ale coś się jednak zmienia przez to, że od teraz będziesz biegać maratony narciarskie w barwach norweskiej drużyny. Jakie są twoje obowiązki? Musisz z Teamem Santander przez ileś dni w roku trenować, spotykać się kilka dni przed startami?

- Wszystko zależy ode mnie. Ile razy będę startować i gdzie będę trenować. Moim jedynym zobowiązaniem jest zakładanie stroju drużyny w maratonach. A gdybym zechciała z nimi trenować, zawsze mogę. Będę korzystać z pomocy ich serwismenów w maratonach. Jeśli zechcę większej pomocy, dostanę ją. Tyle jest pułapek w karierze, że lepiej mieć zawsze dodatkową opcję. Ale nie zaciągnęłam żadnego zobowiązania, na którym by ucierpiało moje bieganie w Pucharach Świata.

Jak to się zaczęło z Norwegami?

- Przez Facebooka. Napisał do mnie jeden z braci Auklandów, którzy biegają w Team Santander. W Biegu Wazów dostrzegli we mnie coś, co im się spodobało. Zobaczyli, że to zabawa dla mnie, że się w tym odnajduję. To nie jest Puchar Świata, gdzie działasz jak maszyna: dostajesz narty, biegniesz, oddajesz, jak w bańce mydlanej. W maratonach jest inaczej. Bieg Wazów wygrałam, biegnąc w rosyjskiej drużynie, ale w Rosji posypała się gospodarka, są problemy z finansowaniem drużyn. Musiałam wymyślić coś innego i wtedy przyszła ta wiadomość: czy nie mam ochoty porozmawiać o startach dla nich. Na początku miało chodzić tylko o bieganie, potem w norweskim Santanderze zaczęli myśleć, czy tego nie powiązać z umową sponsorską. I tak to się potoczyło.

Powtarzasz, że maratony mają ci pomóc w drodze po medal w mistrzostwach świata w Lahti i igrzyskach w Pjongczang. Ale jak konkretnie mają pomóc?

- Co było dla mnie najtrudniejsze w ostatnim czasie poza kłopotami zdrowotnymi? Znalezienie motywacji. Maratony zawsze lubiłam. Przecież nie startuję w nich od wczoraj. Biegałam w wyścigach 60- czy 70-kilometrowych już lata temu. Miałam taki sezon, ten olimpijski 2010, w którym przebiegłam sześć maratonów. Tydzień w tydzień, a zdarzyło się, że i dwa w tygodniu. Oczywiście wszystkie już po zakończeniu Pucharu Świata. Więc dla mnie to jest żadna nowość. Lubię ten wysiłek, od dawna mi się marzyło że go wplotę w sezon. Teraz wreszcie się udało. To mi pozwoliło poczuć, że mam w sobie ciągle mnóstwo energii. Chce mi się wstawać, chce mi się męczyć, ciągle lubię, jak boli i lubię ten ból oszukiwać. W Pucharze Świata już niewiele rzeczy może mi dać taką motywację. Znam wszystkie smaki Pucharu. Jestem dziś, jak ktoś policzył, najbardziej doświadczoną zawodniczką w PŚ. Ja już tam zrobiłam, co do mnie należało. Ale bardzo chcę dobiec w dobrej formie do mistrzostw świata i do igrzysk. I maratony mnie zmuszą do ciężkiej pracy. Poza tym, biegi się zmieniają, wielu biegaczy z Pucharu Świata dokłada sobie starty w maratonach, bo coraz mocniej liczy się bieganie bezkrokiem, dzięki sile ramion.

Ile będzie maratonów w nadchodzącym sezonie?

- Na teraz pewna jest Marcialonga w styczniu, gdy akurat nie ma Pucharu Świata. I zapewne Birkebeinerennet i maraton w Are, obydwa po sezonie PŚ. Ale wszystko wyjdzie w praniu.

A które biegi Pucharu Świata skreślasz?

Na pewno Planicę, pierwsze zawody po Tour de Ski. Pod znakiem zapytania stoją dwa inne PŚ w których jest styl łyżwowy: Davos w grudniu i Nove Mesto w styczniu. Ale one nie są jeszcze skreślone. Innych zawodów nie planuję odpuszczać.

Był taki moment podczas przygotowań do poprzedniego sezonu, gdy powiedziałaś: z dawnej Justyny zostało może 30 procent. Ile tej dawnej Justyny jest w tobie teraz, na miesiąc przed startem nowego sezonu?

- Niech będzie, że 85 procent. Jest energia, jest motywacja. Brakuje trochę zdrowia, by niektóre rzeczy znów robić na poziomie mistrzowskim. Chodzi o takich kilka niuansów, które już pewnie nigdy nie wrócą.

Ale psychicznie to jesteś dawna ty?

- Zdarzają mi się jeszcze takie momenty, jak niedawno na lodowcu w Val Senales: biegnę pod górę i czuję, że coś jest nie tak, nie mogę się skoncentrować. Tyle że rok temu to było regułą, teraz jest już tylko wyjątkiem. Rok temu uczyłam się od nowa zmuszania się do przekraczania granic. Teraz znów to umiem. A koncentracja na wysiłku, umiejętność wyciśnięcia z siebie tej resztki, była zawsze moją najmocniejszą stroną.

Poprzedni sezon musiał być zadrą: niedokończony, bez miejsca na podium w indywidualnych startach, pełen doraźnych zmian, obroniony dopiero medalem mistrzostw świata w drużynowym sprincie. Stał się motywacją ostatniej wiosny?

- Potrzebowałam tamtej zimy, żeby dziś mieć 85 procent siebie, a nie 30. To była moja droga do siebie i nikt jej nie mógł skrócić ani przejść za mnie. Ale wiedziałam, że narty nie zasłużyły, żebym się z nimi żegnała w taki sposób. Ja się z nimi pożegnam na własnych warunkach. Wtedy, kiedy będę czuła że zrobiłam wszystko, by być jak najlepsza. Rok temu nie miałam takiego poczucia, wiedziałam, jakie mam zaległości, nie byłam w stanie wykonać nawet połowy pracy. A gdy za miesiąc stanę na starcie Pucharu Świata w Kuusamo, sumienie będę mieć czyste: wykonałam co trzeba.

A jeśli się okaże, że to już nie wystarcza? Że zrobiłaś wszystko co trzeba, ale jednak dziewczyny są szybsze? Nie jedna, dwie, ale pięć?

- Liczę się z tym. Wszystko już w sporcie widziałam. Sama kiedyś byłam tą, która strasznie chciała wygrać z Gabrielą Paruzzi czy Virpi Kuitunen. Wiem, co czują te młode dziewczyny. Wiem, że ja już nie zawsze potrafię mieć klapki na oczach, być koniem do biegania. Do tego trzeba mieć świat czarno-biały. Im więcej kolorów, tym trudniej. U mnie jest tych kolorów sporo i to jest normalna kolej rzeczy. Kiedyś mogli mi rękę odciąć, a biegłabym dalej. Dziś już zwolnię. Ale to i tak lepiej niż rok temu. Bo rok temu stawałam, a nie zwalniałam.

A co cię zmotywuje w Pucharze Świata w takim sezonie jak najbliższy, bez wielkiej imprezy?

- Puchar Świata to jest ponad 30 świetnych biegów, w których coś sobie można udowodnić i mam zamiar to robić. Same maratony by mnie do Lahti i Pjongczang nie przygotowały. Ja potrzebuję tych dziewczyn z Pucharu Świata. Rywalizacji z nimi na krótszych dystansach. Puchar jest dla mnie priorytetem. Traktuję go bardzo poważnie. Zastanawiałam się latem, czy jeszcze warto pracować nad stylem łyżwowym, czy nie zacząć od najbliższej zimy biegać tylko klasykiem. Ale sezon kończy się w Canmore, w jednym z moich ulubionych miejsc. W Kanadzie mamy wyścig etapowy w którym ważny będzie styl łyżwowy. To pewnie będzie ostatnie w mojej karierze wyczynowe Canmore. Nie chcę się z Canmore rozstawać byle jak. I dlatego jeszcze raz sama siebie wyzwałam na łyżwowy pojedynek.

A jak masz zamiar potraktować Tour de Ski? Poprzedniego nie dokończyłaś, tracąc świadomość na ostatnim etapie.

- Alpe Cermis musi się dla mnie skończyć inaczej, niż się zakończyło ostatnie. Zbyt wiele tam dobrego przeżyłam, by źle kończyć tę znajomość. Boję się Alpe Cermis, tak po ludzku się boję. Ale muszę się przełamać i chcę to zrobić. Zależy mi na Tour de Ski, na Canmore, na Falun gdzie będzie bieg na 5 km klasykiem, na Oslo, gdzie jest 30 km. To będzie jeden z moich najważniejszych dni w sezonie. No i Kuusamo, inauguracja sezonu. Tam będę szukać odpowiedzi, gdzie jestem. I nie chodzi o zajęte miejsce, ale o odczucia. Gdzie jestem ja, gdzie rywalki.

Dlatego pojechałaś w październiku na lodowiec nie do Ramsau, jak zwykle, tylko do Val Senales, bo tam trenują Norweżki, Szwedki, Finki i spieszyło ci się, żeby się zacząć porównywać?

- Coś w tym jest. Rok temu ja w ogóle nie żyłam tym, co się dzieje w biegach narciarskich. Nie robiło mi to różnicy, kto jest w kadrze Norwegii czy Finlandii. Uczyłam się na nowo jeść, spać i to mnie najbardziej zajmowało. A teraz poczułam ten głód wiedzy: jak kto się przygotował, jak wygląda. Mogłam sobie też dołożyć przygotowań wysokogórskich, rok temu organizm by aż takiej porcji nie zniósł.

Zmieniałaś nie tylko miejsca przygotowań, sporo się zmieniło również w twojej drużynie.

- Nie pracują już ze mną serwismeni Are Mets i Ulf Olsson. Przyszedł natomiast czeski serwismen który przez lata współpracował z Lukasem Bauerem, zdobywcą Pucharu Świata, medalistą głównie w stylu klasycznym. I już na początku przygotowań ten serwismen zaproponował, żebym spróbowała biegać na dłuższych i twardszych nartach. Zmieniła się moja budowa ciała, zmieniły się biegi: trasy są coraz twardsze, bardziej zlodzone, za to mniej strome. Przez lata niewiele pod tym względem zmieniałam. Stwierdziłam: kiedy, jeśli nie teraz. Zmieniłam narty, buty, wydłużyłam kijki. Zostały mi trzy lata wyczynowego biegania i tylko najbliższy sezon będzie bez imprez mistrzowskich, więc trzeba było zmiany wprowadzać właśnie teraz.

Z jaką myślą chcesz skończyć ten najbliższy sezon?

- Że dałam radę.

Myślałem że: Ale ta piąta Kryształowa Kula ciężka.

- Nie, nie. Za daleka droga do niej. Takie cuda się po prostu nie zdarzają. Żeby zdobywać Puchary Świata, trzeba być świetnym mentalnie, przygotowanym bez zarzutu i mieć zdrowie. To jest pięć miesięcy wysiłku, presji, koncentracji. Zdrowotnie pewnie już nigdy nie będę do tego gotowa. Dziewczyny są zbyt młode i zbyt utalentowane, żebym liczyła na to, że to mi się uda. Ale mam do tego zdrowe podejście. 90 procent tego, co miałam zrobić w biegach, już zrobiłam. Teraz walczę o te dwa pozostałe cele, Lahti i Pjongczang. Miałam swój czas. Teraz nadszedł czas innych.

Zobacz wideo

Nowy Sport.pl wkrótce! [SPRAWDŹ]

Czy Justyna Kowalczyk zdobęcie piątą Kryształową Kulę w karierze?
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.