Justyna Kowalczyk: Najtrudniejsze było pierwsze, kiedy musiałam rywalizować z Petrą Majdić. Słowenka miała nade mną przewagę przed wspinaczką, goniłam ją na Alpe Cermis, a dzień wcześniej przewróciłam się w Val di Fiemme na 10 km klasykiem i miałam stratę. Działo się wtedy dużo. Każdy Tour był inny, ale niezmiennie miło jest mi znowu być tutaj w tym miejscu. Ten pierwszy zwycięski Tour był pierwszym, w którym walczyłam o zwycięstwo, dziś moje doświadczenia są ogromne, nieporównywalnie większe. Wiem o nim wszystko, z bagażu doświadczeń mogę czerpać i czerpać. Nie ma pytania, na które nie znam odpowiedzi. Zawsze jest kilka rozwiązań, żadne mnie nie zaskoczy.
- Wszystko. Cała ta góra jest piekielna. Po pierwszych paru krokach pomyślałam: "to będzie bardzo ciężki bieg". Walczyłam właściwie do ostatniego metra. Trener ma rację, mówiąc, że to był najłatwiejszy Tour ze wszystkich, oprócz tego ostatniego etapu. Cały Tour był najfajniejszy, kosztował mnie najmniej energii, najlepiej zniosłam go fizycznie i psychicznie. Ciężko było w niedzielę, bo znowu od początku biegłam sama. Tak było niemal na każdym etapie. Od samego początku to ja byłam na czele grupy, to ja byłam pod presją, to mnie wszyscy gonili i pewnie dlatego w niedzielę było ciężko. Ale jeden bieg to nic takiego. W pierwszych sześciu nie zmarnowałam za dużo energii.
- Mniej nerwowo, ale nie znaczy, że w ogóle niczym się nie przejmowałam. Te dwie minuty przewagi nad Therese nie dawały mi żadnego komfortu. To był jedyny bieg na Tourze, przed którym się denerwowałam, do innych podchodziłam bardzo spokojnie. Dziś też śpiewałam, budziłam się w nocy itd. Nerwy są, a na Alpe Cermis nie chodzi o to, kto jaką ma przewagę. Chodzi o to, by się wczołgać na tę piekielną górę. A to strasznie boli. Ci, co próbowali, wiedzą, że człowiek najbardziej boi się nie rywali, a tego, by samemu dać radę i normalnym tempem się wdrapać na metę.
- Nie mam nic przeciwko niej. Tylko dziś było ciężko, jeden z moich trudniejszych Alpe Cermis. Ale cały czas wiedziałam, co się dzieje na trasie. Była chwila, gdy pomyślałam: "został jeden stromy odcinek, więc żeby nie dawać rywalce więcej nadziei i złudzeń, przyspieszę, a wtedy finisz doczołgam".
- Ja znam jedną taką osobę, nazywa się Justyna Kowalczyk. Mówiłam w sobotę, że nie chcę gratulacji przed startem. To jest sport, wszystko się może zdarzyć. Kiedyś Marit Bjoergen miała walczyć o podium, a ja i Marianna Longa dogoniłyśmy ją jeszcze przed podbiegiem, choć na starcie miałyśmy ponad minutę straty. Nie wiadomo, co się stało. Na Alpe Cermis widziałam wiele niewytłumaczalnych kryzysów.
- Startuję tu od ponad dziesięciu lat i zawsze wydawało mi się, że powinnam się na tej trasie dobrze czuć i dobrze biegać. Rzeczywiście, na początku mojej przygody ze sportem miałam tutaj świetne starty, potem coś się odwróciło. Trzy lata temu znowu udało się coś zmienić i teraz wiem, że jeśli nie będzie tutaj żadnych nerwowych ruchów w moim wykonaniu, to zawsze pobiegnę dobrze. Mam nadzieję, że uda mi się ich uniknąć za półtora miesiąca. Wierzcie mi, to jest dla mnie zupełnie inne miejsce niż to, w których mistrzostwa były dwa lata temu [Oslo - red.]. Niebo a ziemia dla mnie. Mam nadzieję, że pokażę tutaj swoje najlepsze bieganie. 30 km klasykiem będziemy biegać po pętli, na której rozgrywany jest klasyk na Tourze. A nawet jeśli dołożą piątkę, po której biega się piątkę łyżwą, to nie ma problemu. One są podobne, tyle że jest z drugiej strony stadionu.
- Tak. Zasypiałam z myślą, że będę druga. Obudziłam się jako pierwsza. Cóż mogę powiedzieć? Bardzo, bardzo dziękuję wszystkim kibicom. To dla mnie niesamowite wyróżnienie i uczucie. Niezwykły kopniak motywacyjny. Wiem, że rywalizowałam z mistrzami olimpijskimi, a jednak dostałam od kibiców wielki kredyt zaufania. Mam nadzieję, że sprostam temu wszystkiemu i ten kredyt spłacę na mistrzostwach świata. A w przyszłym roku kibice równie chętnie zechcą na mnie głosować, że sobie na to zasłużę. Podwójne złoto olimpijskie Tomasza Majewskiego to niesamowity sukces i jako sportowiec nigdy nie będę tego umniejszać. Ale...to nie ja głosowałam. Bardzo dziękuję wszystkim, którzy cenią naszą pracę, mojego trenera i wyniki.
- Nie czas na kwękanie, ale na pewno nigdy nie będę miała takich warunków do trenowania jak Norwegowie. To nie jest moment na narzekanie, znamy polską rzeczywistość i ja będę o niej mówiła głośno. Bo jeśli ja nie powiem, to nikt się nie odezwie w sprawie tras. Wiem, że to może niezbyt dobrze wpływa na mój wizerunek i takie tam bla, bla, bla, ale ja już jestem waleczna baba i nie zamierzam się poddawać. Tylko nie dziś. Mamy piękny dzień i tym się cieszę. A to, że za rok w święta znów przyjadę do Zakopanego i trasa znów nie zostanie przygotowana, to nic. Koło domu na Śnieżnicy miałam przygotowany wyciąg, biegałam, jeździłam na rowerze. Dam sobie radę.
- Dobre pytanie. W sobotę przed startem rozmawiałam chwilę z Finką Anną Kylonen. Pytałyśmy się o plany i ona nie wiedziała, czy jedzie do Czech. A ja byłam pewna, że tak. Bo mnie się już nie chce trenować, wolę starty. Chcę jechać do Liberca, bo być może zahaczę o Polskę, więc to już mi wystarczy. Ale tam będziemy biegać sprint klasykiem, który jest także w MŚ. Oczywiście to inna trasa i w ogóle wszystko inne, może będzie lód, ale sprint klasykiem to sprint klasykiem. Trzeba startować. Kiedyś już startowałam tydzień po Tour de Ski - wygrałam w Otepeaeae i nie rozchorowałam się. W tym momencie dwutygodniowa przerwa i luz, może nie wytrzymałabym psychicznie i się rozchorowała. A tak, jak wiem, że zaraz jest następny start, nie ma chwili na rozprężenie.
- Nie będę cytowała, co sobie pomyślałam, jak padłam za metą. W ogóle te ostatnie 100 metrów jest bardzo pod górę. Ktoś tam stał z polską flagą obok trasy, a ja pomyślałam "o, naiwny człowieku...". Ciężko było okropnie. Ale jeśli okaże się, że znowu po Tourze biegam lepiej, to nie mam wyjścia. Wracam.
- Z pierwszego wygranego Touru nie zapamiętałam nic od momentu, w którym minęłam trenera, a on zawsze stoi 400 m przed metą.
- Takie są procedury. Kiedy ktoś je wymyślał, nie było wiadomo, że jedna Polka będzie musiała chodzić na konferencje po każdym etapie. Ale tak jest od paru lat. Mam to poukładane od paru lat, więc zobaczymy...
- Moim zdaniem nie, choć jestem bardzo blisko. W sporcie może się zdarzyć wszystko.
Zawodniczki ruszyły ze stadionu w Lago di Tesero, po 5 km dojazdu do góry rozpoczyna się mordęga. Na dystansie 3650 m pokonują przewyższenie 425 m (metę usytuowano na wysokości 1278 m). Największy kąt nachylenia wynosi 28 proc., najmniejszy 4 proc., a średni ponad 12 proc. Podbieg zaczyna się na wysokości 860 m n.p.m., a kończy na 1290 m n.p.m.
Trudno tam iść pod górę w butach. Na nartach to niemożliwe. Ześlizgują się, dlatego trasa ustawiona jest w serpentynę. - Ta wspinaczka nie ma nic wspólnego z biegiem. Ale ludzie chcą zobaczyć ból na naszych twarzach - mówiła kiedyś Kowalczyk. - Odbywają się tam slalomy alpejskiego Pucharu Świata. I tylko raz w roku kilkadziesiąt wariatek "dmucha" pod górę, na którą nikt nie podjechałby nawet rowerem. Ale wielki wysiłek to wartość dodana naszego sportu. Dzięki temu ludzie bardziej się nim interesują. Mam wielki respekt do tej góry, bo wiele razy musiałam ją pokonać. Bywało różnie: świetnie, dobrze i źle, gdy biegłam na antybiotyku. Z tą górą mam związany cały wachlarz emocji. Dla żadnej z nas to nie jest, ot, taki zwykły start. To walka z samym sobą, a dopiero później z rywalką.
1. Justyna Kowalczyk 2:25:21.6
2. Therese Johaug 2:25:49.5
3. Kristin Steira 2:28:01.1
4. Krista Lahteenmaki 2:28:26.3
5. Astrid Jacobsen 2:28:35.1
6. Heidi Weng 2:28:50.7
7. Charlotte Kalla 2:29:12.9
8. Riitta-Liise Roponen 2:29:41.2
9. Anne Kylloenen 2:29:44.6
10. Kathrin Zeller 2:30:12.9