Lozano i spółka w siatkarskim czyśćcu

Od zwycięstwa 3:0 nad Danią rozpoczęli polscy siatkarze turniej preeliminacyjny do igrzysk olimpijskich w Pekinie. W piątek grają z Belgią, której sensacyjnie ulegli na wrześniowych mistrzostwach Europy

Rafał Stec na blogu: Siatkarze w tarapatach

Drużyna Raula Lozano sama sobie zgotowała ten los. Klęska na mistrzostwach kontynentu sprawiła, że musi grać w najbardziej osobliwym turnieju międzynarodowym od lat.

Osobliwym, bo węgierskim eliminacjom do eliminacji towarzyszą okoliczności niemal surrealistyczne. Na półtorej godziny przed meczem hala w Szombathely zdawała się zamknięta na cztery spusty i trudno było odszukać jedyne otwarte drzwi. Na godzinę przed meczem nie było w niej żywego ducha - prócz grupki dziennikarzy z Polski. Na pół godziny przed meczem wciąż panowałaby w niej głucha cisza i absolutna pustka na trybunach, gdyby nie kilkudziesięciu kibiców w biało-czerwonych barwach, którzy - jak się znów okazało - są wszędzie, nawet na samym końcu siatkarskiego świata. Organizatorzy chyba też wyczuli dziwaczność sytuacji, bo podczas rozgrzewki z głośników popłynęły fragmenty ścieżki dźwiękowej z filmów Monty Pythona.

A potem po drugiej stronie siatki stanęli Duńczycy, trzeciorzędny w europejskiej hierarchii zespół z jednym ledwie dwumetrowcem w kadrze. Mniej maniacko śledzący prowincjonalne ligi kibice mogli się dzięki tej imprezie dowiedzieć, że są oni w ogóle w stanie zebrać wystarczającą liczbę graczy, by sklecić kadrę. Alojzy Świderek, który ironicznie przywitał dziennikarzy na "finale igrzysk olimpijskich", rzucił, że z tą reprezentacją nie spotkał się w całej karierze nigdy. Słowem, po grzechach ciężkich popełnionych na ME kadra trafiła do swoistego czyśćca.

I choć Polacy grali średnio, a rywale ambitnie się bronili, to wszystko od początku zdawało się zmierzać do zwycięstwa bez straty seta. Jeśli bowiem nawet Duńczycy stawiali chwilami skuteczny opór, własny wysiłek niweczyli prostymi błędami. Jak w pierwszym secie, gdy pomyłki w przyjęciu Winiarskiego i Świderskiego pozwoliły im zbliżyć się na moment do wyniku remisowego.

Potem przewaga Polaków stawała się coraz wyraźniejsza (choć nigdy nie była miażdżąca), ale wobec klasy przeciwnika z ich występu trudno wyciągać generalne wnioski. Kto tęsknił za Mariuszem Wlazłym, który miał przywrócić reprezentacji potęgę na skrzydłach, długo mógł czuć rozczarowanie. Mimo że rywale po jego zbiciach raczej nie zatrzymywali piłki blokiem, to często ją podbijali i zmuszali do ponowienia ataku bądź wyprowadzali własny. Zawodnik Skry Bełchatów - gwiazda ubiegłorocznego mundialu - zakończył mecz ze skutecznością ledwie 36 proc., psując w dodatku sporo serwisów. Na szczęście z czasem tak on, jak i cały zespół, mimo wszystko wyraźnie się rozpędzał.

Gdyby takie mecze kreowały bohaterów, polskimi zostaliby pewnie Daniel Pliński i Winiarski. Pierwszy był perfekcyjny w ataku i bardzo aktywny przez cały mecz, popisywał się nawet efektownymi jak na środkowego akcjami w obronie. Drugi znów okazał się graczem najwszechstronniejszym. Okazale wypadł też powrót libero Krzysztofa Ignaczaka oraz pięć (!) bloków rozgrywającego Pawła Zagumnego, choć powtórzmy - klasa rywala nakazuje ostrożność w wystawianiu ocen.

Być może Polacy - rozbici psychicznie po ME, ostatnio sprawiający wręcz wrażenie pogrążonych w depresji - potrzebowali niezbyt mocnej Danii, by znów poczuć, jak przyjemnie jest wygrywać. Znacznie więcej przyjemności dałby im jednak piątkowy triumf, od którego można rozpocząć przepędzanie złych duchów z mistrzostw Europy.

- Ostatnie sparingi wypadły kiepsko, ale teraz wreszcie wiemy, o co gramy - mówił Winiarski. - Dzisiaj podobał mi się nasz spokój na boisku, a teraz mam nadzieję, że następne mecze, już poważniejsze, wyzwolą w nas emocje. W końcu całe zło na ME rozpoczęło się właśnie od Belgii.

Copyright © Agora SA