To tam dziesięć lat temu na jego szyi zawisły pierwsze w życiu medale MŚ. Najpierw srebrny w konkursie na dużej skoczni, a potem już złoty za nokaut rywali na średnim obiekcie. Weekend znowu więc był dla kończącego karierę 34-latka z Wisły sentymentalny. I skakał tam jak za dawnych lat - dobrze, pewnie i daleko. Do niedzieli nie zepsuł żadnej próby, bywał najlepszy na treningach. To jego fenomenalny sobotni skok na odległość 131,5 m dał Polsce miejsce na podium. Tomasz Byrt, Piotr Żyła, Kamil Stoch i Małysz zepchnęli z niego Niemców.
Tym razem trenerzy Łukasz Kruczek i prowadzący Małysza Fin Hannu Lepistö zmienili koncepcję. Podczas MŚ w pierwszej kolejce skakał Stoch, a Małysz w ostatniej. Tym razem najlepsi polscy skoczkowie startowali z numerem trzy i cztery. Oznaczało to, że będą musieli odrabiać ewentualne straty Byrta i Żyły. I tak było w obu seriach. Stoch niwelował różnicę, a Małysz tylko stawiał kropkę nad i. Skakał kapitalnie i gdyby to był konkurs indywidualny, miałby najwyższą notę. Kiedy wylądował po drugiej serii, omal nie został powalony na zeskok przez cieszących się kolegów z drużyny. - Szkoda, że tak nie było na MŚ w Oslo - powiedział po zawodach Małysz. - Gdyby były tam tak równe warunki jak tutaj, to byłaby dużo większa szansa na medal. Nie ma co jednak patrzeć za siebie. Moje skoki od dłuższego czasu są na światowym poziomie, dlatego jestem w stanie walczyć o podium do końca sezonu.
- O tym, że wylądowaliśmy na podium, zdecydowały równe skoki wszystkich zawodników, żaden nie popełnił dużego błędu, każdy skoczył na miarę możliwości. No i nie było takiej loterii - dodał Łukasz Kruczek.
W niedzielnym konkursie indywidualnym też nie było loterii. Nie było też uśmiechu. Małysz skakał tak, jakby zapomniał o znakomitej formie, którą prezentował w Lahti. Skok próbny, który dał polskiemu skoczkowi piąte miejsce, nie zapowiadał tego, co nastąpi w zawodach. Małysz zepsuł pierwszą próbę - tak jak w Oslo na Holmenkollen chyba dopadło go wzruszenie i już po wylądowaniu na 122. metrze było jasne, że podium będzie poza zasięgiem. Zajmował dopiero 13. miejsce, bez większych perspektyw na awans. W drugiej serii pofrunął o dwa metry dalej, ale i tak zajął ledwie 15. miejsce, zdecydowanie poniżej oczekiwań i możliwości. Stracił tym samym trzecie miejsce w klasyfikacji generalnej PŚ - Małysza wyprzedził Austriak Andreas Kofler, który ma o 35 pkt więcej. Wygrał Szwajcar Simon Ammann, który na dwa starty przed końcem sezonu zapewnił sobie drugie miejsce w klasyfikacji generalnej PŚ. Kryształową Kulę już dawno zapewnił sobie Austriak Thomas Morgenstern. Kamil Stoch zajął w niedzielę dziewiąte miejsce.
Jeszcze smutniej niż Małysza wyglądało pożegnanie ze skocznią w Lahti legendarnego Fina Janne Ahonena, który ogłosił, że po raz drugi kończy karierę (pierwszy raz kończył trzy lata temu, by po roku wrócić na skocznię). Do Planicy już nie jedzie. Rówieśnik 34-letniego Małysza nie wszedł w niedzielę nawet do drugiej serii. - Patrząc na Janne, jestem tym bardziej pewny, że moja decyzja o zakończeniu kariery właśnie teraz jest dobra - skomentował Małysz. - Trzeba kończyć, kiedy jest dobrze. Janne popełnił błąd, że wrócił na skocznię. Dziś odchodzi, nie będąc w światowej czołówce, i to jest na pewno trudniejsze niż odejście w wysokiej formie. Obiecałem sobie i Hannu, że ja takiego błędu nie popełnię.
4
razy polscy skoczkowie stawali na podium w konkursie drużynowym PŚ
Dziewiąte miejsce Stocha