Skoki narciarskie. Małysz: Żałuję, że nie spotkałem się z papieżem

- Propozycji mam bardzo dużo. Polityką nigdy się nie interesowałem, jakieś rozeznanie w niej mam, ale ciężko byłoby mi kłamać. A nawet gdybym skłamał, to później przeżywałbym miesiąc czasu - mówi najbardziej utytułowany polski sportowiec pierwszej dekady XXI wieku, który po sezonie kończy ze skakaniem.

Robert Błoński: Decyzja o końcu kariery jest nieodwołalna? Nie wrócisz jak Janne Ahonen,po roku przerwy?

Adam Małysz: W czwartek po konkursie indywidualnym wypiliśmy z trenerami po piwie i wspominaliśmy różne sytuacje. W pewnym momencie Hannu Lepistö powiedział: "Obiecaj, że nie popełnisz błędu Janne". Odparłem, że tego może być pewny. Moim marzeniem zawsze było skończyć karierę, kiedy będę dobrze skakał. Tak jak kiedyś mój idol Jens Weissflog. Wielu skakało świetnie, a kariery kończyli w kryzysie. To nie jest fajne.

Lepistö mówił nam, że pierwsze, co mu przychodzi do głowy na twój temat, to to, że nie jesteś egoistą. Gdybyś nim był, wygrałbyś w karierze więcej.

- Bywało, że na zawody PŚ miałem lecieć specjalnym samolotem Red Bulla. Chciałem zabrać resztę chłopaków z kadry, ale zawsze słyszałem, że samolot jest tylko dla mnie. Zawsze więc wolałem pojechać z nimi samochodem. Długo też zwlekałem z decyzją o powstaniu "team Małysz". Menedżer Edi Federer przekonywał mnie, żebym trenował z Hannu Lepistö, ale ja miałem w sobie niepokój i wyrzuty sumienia. Nie chciałem żadnych komplikacji, nieporozumień i kłód rzucanych pod nogi, bo taka decyzja mogła urazić wiele osób. Musiałem do niej dojrzeć, tak jak teraz dojrzałem do skończenia kariery.

Co do egoizmu, to wszystko zależy od człowieka. Weźmy takiego Niemca Svena Hannavalda. Kiedy dobrze mu szło, interesował się tylko sobą i nie odpowiadał na zwykłe: "cześć". Kiedy rywalizowałem z Martinem Schmittem, rozmawialiśmy i śmialiśmy się. Odkąd wpadł w dołek, kontakt się urwał. Mówię mu: "cześć" i nie wiem, czy odpowie. Każdy jest inny. Jedni źle znoszą porażki, inni dopiero po nich stają się ludźmi.

Skończył pan dwie kariery: swoją i trenera Lepistö.

- Hannu skończył dawno, wrócił tylko ze względu na mnie. Powiedział mi, że praca ze mną była dla niego zaszczytem i honorem. Odpowiedziałem tak samo. Zawsze będę uważał go za najlepszego trenera na świecie. Wyrozumiały, potrafiący odpowiednio dobrać trening. Wie na czym stoi, potrafi też doradzić życiowo.

Widział, jak ciężko razem pracowaliśmy. Czasem bolały mnie nogi, a on mówił: "Gut, znaczy, że trening był dobry". Zaufałem mu bezgranicznie i nawet kiedy chciałem odpuścić trening, nie robiłem tego.

Na stanowisku trenera kadry zastąpił w 2006 roku Heinza Kuttina. Kiedy Austriak odchodził z Polski, powiedział: "Cieszę się, że będziesz pracował z Lepistö, bo uważam go za najlepszego trenera na świecie". Jak powtórzyłem to Hannu, zdziwił się, bo nigdy nie mieli bliskiego kontaktu. Widocznie Heinz bardzo go szanował.

Jak to jest budzić się ze świadomością, że za chwilę wspaniała kariera będzie przeszłością i pięknym wspomnieniem?

- Kiedy w czwartek o wszystkim wam powiedziałem, poczułem ogromną ulgę. To była strasznie ciężka decyzja, skoki są całym moim życiem, im się poświęciłem. Ale dziś jestem już bardzo zmęczony.

Miałem tylko w sobie trochę żalu, że nie pozwolono mi ogłosić decyzji o końcu kariery osobiście. Im bardziej trzymałem wszystko w tajemnicy, tym więcej było pogłosek na ten temat.

Wiele osób rozpowiadało, że po sezonie skończę karierę, i nie uszanowało tego, że chcę to ogłosić osobiście w momencie, który uznam za najbardziej odpowiedni.

Przed Oslo nie chciałem pompowania balonu pt. "ostatnie mistrzostwa świata Małysza". Chciałem spokojnie się do nich przygotować. Nie jestem robotem, coraz trudniej przychodziło mi poświęcanie się temu sportowi, wyciskanie z siebie potu podczas przygotowań. Do domu wracałem wykończony. Coraz więcej i częściej przytrafiało mi się kontuzji. Wynikało to z przemęczenia, przeciążenia i wyeksploatowania organizmu.

W listopadzie w Lillehammer nie wytrzymało kolano. Leżałem w styczniu w Zakopanem. To był punkt kulminacyjny, po którym już naprawdę nie było odwrotu, Bóg pozwolił mi skakać i wygrywać przez te wszystkie lata, bez poważniejszych urazów. Doktor Winiarski mówił, że kiedy zobaczył mój upadek na Wielkiej Krokwi, to prawie się popłakał. Wyglądał tak samo jak upadek Fina Larinto podczas Turnieju Czterech Skoczni, kiedy zerwał więzadło i skończył sezon.

Doktor myślał, że mnie stało się to samo, bo noga strasznie się zwinęła. Wykaraskałem się z tego, ale odebrałem to jako ostatnie ostrzeżenie z góry, żebym nie przeginał, tylko kończył. Jestem silnym człowiekiem, ale wiem, kiedy powiedzieć stop.

Decyzji nie podjąłem z dania na dzień. Gdy w piątek rano, w Oslo, popatrzyłem na wiszące w pokoju kombinezony, pomyślałem: "to jeden z ostatnich dni, kiedy tak wiszą". Żalu nie było, raczej ulga.

Nas wręcz wzruszyły wypowiedzi innych skoczków. Mówili o panu jak o wielkiej osobowości tej dyscypliny.

- Czułem się częścią tej rodziny, przez tyle lat spotykaliśmy w Pucharze Świata. Na skoczni rywalizowaliśmy, poza nią jesteśmy normalnymi ludźmi, kolegujemy się, rozmawiamy i żartujemy. Miło z ich strony, mogli przecież powiedzieć: "Jednego rywala mniej".

Najbardziej szczególne momenty kariery?

- Nigdy nie zapomnę mistrzostw świata w Val di Fiemme w 2003 roku. Ponad pół sezonu nie mogłem wygrać konkursu i nie wiedziałem, dlaczego. Aż tu nagle się obudziłem. Przed tą imprezą potrenowałem w Ramsau i ze skoku na skok było lepiej. Wywalczyłem dwa złote medale i dlatego zawsze będzie mi się dobrze kojarzyło. Cztery lata temu w Sapporo byłem jednym z faworytów, ale na dużej skoczni skończyłem czwarty. Na średniej nie dałem nikomu szans. Było też wiele przykrych sytuacji. Ale ja jestem takim człowiekiem, że do pracy mobilizowały mnie i sukcesy, i porażki.

Najważniejsza osoba w karierze?

- Nie da się wymienić jednej. Choć nie jestem katolikiem, to jednak zawsze żałowałem, że nigdy nie dostąpiłem zaszczytu spotkania z papieżem Janem Pawłem II. Były propozycje audiencji, ale oficjalnej, z mediami. Tego nie lubię. Marzyłem, żeby z tak wielkim rodakiem spotkać się na bardziej prywatnej audiencji. Jan Paweł II był fanem skoków i żałuję, że nic z tego nie wyszło. Miałem ogromny szacunek do Ojca Świętego. W moim wyznaniu nie uznaje się papieża, ale dla mnie to był wielki człowiek, który bardzo pomógł światu. Teraz mamy innego papieża, ale to już nie jest to samo.

Żałujesz czegoś?

- Przeżyć było mnóstwo, ale wiem, że warto było poświęcić się temu sportowi i dla sukcesów, i dla porażek, i dla doświadczeń zebranych przez te kilkanaście lat. Pamiętam, jak w latach 90. jechaliśmy samochodem z czeskim trenerem Pavlem Mikeską. Zasuwał swoim fordem 140 km/godz. i nie zwalniał mimo kolejnych ograniczeń. W końcu jego syn, który pomagał nam jako fizjoterapeuta, woła: "Hamuj, ty wole!". Uderzyliśmy bokiem auta w rondo, odbiło nas i się zatrzymaliśmy. A Mikeska mówi: "Kiedy oni wybudowali to rondo".

To ostatnie chwile, kiedy jesteś sportowcem. Teraz rola celebryty?

- Nie myślałem o tym. Ze sportu nie zrezygnuję, bo to całe moje życie. Trenowałem od szóstego roku życia i choć wtedy była to zabawa, to jednak zdarzał się "ochrzan", gdy nie poszedłem na trening. Dziś jeden rozdział się zamyka, a otwiera nowy. Potrzebuję czasu, by się zastanowić, co dalej. Dotąd o tym nie myślałem wiele, bo chciałem przygotować się do igrzysk w Vancouver i MŚ w Oslo. Wiosną pójdę do ogrodu i, pracując, zacznę rozmyślać, co dalej.

Propozycji mam bardzo dużo. Polityką nigdy się nie interesowałem, jakieś rozeznanie w niej mam, ale ciężko byłoby mi kłamać. A nawet gdybym skłamał, to później przeżywałbym miesiąc czasu. Na pracę w PKOl czy w ogóle rolę działacza za wcześnie.

Gdybym dostał propozycję komentowania skoków w telewizji, pewnie bym spróbował.

Pojawiły się też plotki o moim starcie w rajdach samochodowych. W każdej jest ziarno prawdy. Mam terenówkę, którą czasem jeżdżę po górach, żeby odreagować stres. Sprawia mi to wielką frajdę. Ale nie wiem, czy chcę to robić wyczynowo.

26 marca naprawdę skoczysz ostatni raz?

- Sprzęt zostanie, więc może czasem skoczę dla własnej przyjemności, żeby się sprawdzić. Będzie bardziej niebezpieczne, bo zamierzam przybrać na wadze. Jedzenie sprawi mi teraz wielką przyjemność. Dość wyrzeczeń. Ale obiecałem sobie, że nie dopuszczę, by brzuch urósł mi za bardzo. Z tym będę walczył. Gdybyście któregoś dnia zobaczyli, że zaokrągliłem się za bardzo, kopnijcie mnie w tyłek.

Kto przyjedzie na twoje pożegnanie do Zakopanego?

- Na pewno Thomas Morgenstern i Gregor Schlierenzauer. Simon Ammann pewnie też. Norwegowie bardzo chcieli, ale w tym terminie mają krajowe mistrzostwa. Może jednak uda się ich namówić? Rozmawiałem z Niemcem Uhrmannem, który też kończy karierę i też będzie. Chcę zaprosić Schmitta, Ahonena i Hautamaekiego. Mam ograniczone możliwości, bo będzie skakało 15-16 zawodników. To ma być show z udziałem najlepszych.

Wszystko zacznie się około 14 konferencją prasową. Później, chyba o 16, będzie skok do celu. Jeszcze nie ustaliliśmy reguł. Może wybierzemy miejsca z punktami, w których trzeba będzie wylądować? Jest też koncepcja w stylu koła fortuny, czyli który zawodnik, jaką odległość wykręci na kole, tam musi wylądować, wybierając sobie najpierw rozbieg, z którego chce jechać.

Dużo dostałeś SMS-ów po ogłoszeniu decyzji o końcu kariery?

- Mnóstwo. Wielu dziękowało za lata spędzone ze mną przed telewizorem. I jedna wiadomość utkwiła mi w głowie. Z nieznanego numeru ktoś napisał "Panie Adamie, telewizor nie jest mi już do niczego potrzebny. Wyrzucam go przez okno (śmiech).

Heliski - narty dla zamożnych

Więcej o:
Copyright © Agora SA