Adam Małysz: To koniec kariery

Łzy się poleją, ale 26 marca na Wielkiej Krokwi ostatni raz skoczę na nartach - ogłosił po czwartkowym konkursie w Oslo najbardziej utytułowany polski sportowiec XXI wieku

Rywale o Adamie Małyszu

Adam Małysz: Nie uszanowano tego, że ja chce ogłosić koniec kariery

W konkursie na dużej skoczni, której kiedyś był królem, bo wygrał pięć razy, zajął jedenaste miejsce. Wygrał Gregor Schlierenzauer.

Robert Błoński: To był twój ostatni w karierze indywidualny występ na mistrzostwach świata?

Adam Małysz: Ostatni. Po sezonie, 26 marca w Zakopanem na Wielkie Krokwi kończę karierę imprezą red bulla " skok do celu". Przyjedzie kilkunastu najlepszych skoczków świata plus kilku z Polski. Decyzję, że norweskie mistrzostwa świata będą ostatnimi w karierze, podjąłem jeszcze przed igrzyskami w Vancouver. Nie chciałem jednak robić hucznego zakończenia kariery, impreza red bulla była zaplanowana na zeszły rok, ale z różnych względów nie doszła do skutku. Przełożyli ją na ten rok, choć nie wiedzieli, że skończę ze skakaniem. Jednak parę dni przed wyjazdem do Oslo zadecydowali, że to będzie moja pożegnalna impreza. Mam się żegnać z kibicami i skocznią. To ma być jedna wielka zabawa. Zapraszam was i przede wszystkim kibiców. Zobaczą mnie tam po raz ostatni. Tak zdecydowali organizatorzy, to ma być krótki pokaz, a potem koncerty i wiele atrakcji dla nas zawodników, a w szczególności dla mnie. Już dziś wiem, że łzy mi się z oczu poleją.

Nie było momentu, żeby zmienić decyzję?

- To było dla mnie niesamowicie ciężkie. Jestem już bardzo zmęczony. Ale mam wiele żalu, że nie pozwolono mi tego ogłosić osobiście. Im bardziej trzymałem wszystko w tajemnicy, tym więcej pogłosek na ten temat pokazywało się w mediach. Wiele osób wkoło rozpowiadało, że kończę karierę, nie uszanowanego tego, że ja chcę to ogłosić. Starałem się uniknąć spekulacji, żeby nie pompowano balonu pt. " ostatnie mistrzostwa świata Małysza". Chciałem spokojnie się do nich przygotować. Gdybym powiedział o tym rok temu, nie miałbym chwili spokoju. Jest mi przykro kończyć ze względu na kibiców. To będzie dla nich na pewno szok, przyzwyczaili się już do Małysza (śmiech). Ale myślę, że mnie zrozumieją. Nie jestem robotem, coraz trudniej przychodziło mi tak mocne poświęcanie się temu sportowi, wyciskać z siebie pot podczas letnich przygotowań. Do domu wracałem naprawdę wykończony. Coraz więcej i częściej przytrafiały mi się kontuzje. Wynikało to z przemęczenia, przeciążenia i wyeksploatowania organizmu. To dlatego, w listopadzie podczas treningów w Lillehammer, nie wytrzymało mi kolano. Ciężki trening i chęć odniesienia sukcesu spowodowały, że organizm w końcu nie wytrzymał. Mimo przyjmowania różnych odżywek, pakowania w siebie różnego rodzaju chemii... Tylko, broń Boże, nie myślcie, że stosowałem jakiś doping, po prostu przyjmowałem preparaty, które podtrzymywały wydolność fizyczną i na pewno nie były dobre dla wątroby. Decyzja zapadła dawno, dojrzałem do niej i teraz wam przekazuję.

Trenerowi Hannu Lepistoe już powiedziałeś?

- Przed konkursem jeszcze nic nie wiedział, choć jego asystentom Robertowi Matei i Maćkowi Maciusiakowi powiedziałem wcześniej, na zgrupowaniu w Wiśle przed mistrzostwami świata. Przeczuwali to, ale dowiedzieli się ode mnie. Jeszcze chcę porozmawiać z prezesem PZN Apoloniuszem Tajnerem, bo moim marzeniem jest by pozwolił im prowadzić młodzieżową kadrę Polski. Może prezes posłucha mnie ten ostatni raz i da im wielką szansę? Od Hannu dowiedzieli się bardzo dużo i teraz mogą z tego zrobić użytek. Mój 65-letni trener, choć wygląda na twardego człowieka, jest bardzo wrażliwy i dlatego nie chciałem mu mówić do ostatniej chwili. Dla niego skoki to jest całe życie. Słyszałem, jak mówi, że trenerem będzie tylko dopóki ja będę skakał, a potem wraca na emeryturę.

Jak będzie wyglądało życie po skokach?

- Mam bardzo wiele propozycji, które napływają z różnych stron i miejsc. Moim marzeniem było zostać menedżerem, to mnie kręci i interesuje. W połowie kwietnia ogłoszę, co dalej. Należy się to także kibicom. Chcę pomagać przy skokach, to całe moje życie. Na razie jednak potrzebuję spokoju. Po 26 marca zejdę rano do ogrodu koło domu, mam tam dużo zaległości i zacznę pracować. A przy okazji myśleć, co dalej.

Rodzina dawno wiedziała?

- Dawno, z żoną rozmawiałem na ten temat w ubiegłym roku i to był wielki cios. Z córką Karoliną przeżywali ze mną wszystkie straty. Tylko mogę im podziękować za cierpliwość. Cały czas ze mną były, dopingowały i wytrwały ciężki los. Bycie żoną zawodowego sportowca, to ciężki los. Wiecznie mnie nie było w domu, a jak byłem, to wychodziłem na trening i wieczorem wracałem. Do tego znosiły " humory", które towarzyszą sportowcowi. Mało z nas jest pożytku, ale nie wyobrażam sobie życia bez sportu. Nie porzucę go, zamierzam się ruszać i wspierać go.

Nie takie miało być zakończenie tej legendy? Zająłeś we czwartek jedenaste miejsce.

- Pierwszy skok bardzo spóźniłem, do tego frunąłem w kiepskich warunkach i to przesądziło, że nie mam medalu. Bardzo go chciałem, szanse były, bo na treningach skakałem super. Ale znowu zabrakło mi szczęścia, taki jest ten sport. Konkurs był loterią, ale wygrali ci, co byli najlepsi.

Marzyłem, że tę swoją legendę skończyć w Oslo medalem i zdobyłem go na średniej skoczni. To było coś wspaniałego. Wierzcie albo nie wierzcie, było mi piekielnie trudno po raz kolejny walczyć z tymi młodymi zawodnikami. Osiągnąć medal w moim wieku to coś bardzo trudnego. Mógłbym skakać dalej, jak 38-letni Japończyk Kasai. Ale on trenuje i skacze, bo to jego praca. Cały czas jest zatrudniony w firmie i kiedy tylko odłoży narty, będzie musiał iść w niej pracować. Woli skakać tak długo. Ale sukcesów już nie odnosi, a ja marzyłem by skończyć u szczytu formy. A w tym sezonie dopisuje. Umiem zejść ze sceny. Myślę, że potrafiłem wygrywać, ale najcenniejszą rzeczą u każdego sportowca jest to, by potrafił przegrywać z godnością.

Jakie teraz towarzyszy ci uczucie?

- Trochę mi smutno z tego jedenastego miejsca, ale też cieszę się, że wszystko za mną. Jak już zdecydowałem, że kończę karierę, to rozmawiałem z wieloma osobami, przede wszystkim z rodziną. Często reakcją było...milczenie. Czy to dobra decyzja, czy zła. Punktem kulminacyjnym, po którym już naprawdę nie było odwrotu, był upadek w Zakopanem. Przez całe lata Bóg pozwolił mi skakać i unikać poważniejszych urazów. Miałem kontuzje, ale mogłem dalej trenować i wygrywać. Upadek w Zakopanem uznałem za palec Boży. Wyglądało to tak samo jak upadek Larinto podczas Turnieju Czterech Skoczni, kiedy Fin zerwał więzadło i skończył sezon. Jak doktor Winiarski to zobaczył, to mało się nie popłakał. Myślał, że jest to samo, że noga strasznie się zwinęła, ale uraz jest poważny. Ja wiem, że jestem silnym człowiekiem i ze wszystkim daję sobie radę, ale byłem już bardzo zmęczony.

Po igrzyskach znowu narzuciłem sobie niesamowite tempo przygotowań do mistrzostw. Do tego zdałem maturę, o której wcześniej nawet nie śniłem, że się uda uzupełnić wykształcenie w trakcie kariery. Wszystko się na mnie zwaliło, nie miałem jak odpocząć. W tym momencie czuję ulgę, ale i smutek. Sezon dokończę, w Lahti skoczę i w Planicy w ostatnich zawodach Pucharu Świata również.

Później impreza red bulla i odpoczynek.

Małysz bez medalu, upadek Stocha  ?

Więcej o:
Copyright © Agora SA