Łukasz Kubot: Katowaliśmy się. Nie ma zmiłuj

- Trener przyjeżdżał po mnie o 5.30 rano, jechaliśmy do hali w Lubinie. Jak nie przyjeżdżał, to sam jechałem PKS-em albo rowerem. Ludzie specjalnie przychodzili otworzyć nam halę. Zimą było przeraźliwie zimno i dużo płaciliśmy za prąd. Ale katowaliśmy się, nie ma zmiłuj - opowiada w wywiadzie dla Sport.pl o początkach kariery najlepszy polski tenisista Łukasz Kubot.

- Tata chciał mnie zapisać do szkółki, ale nabór robili dopiero od 10. roku życia. Ośmiolatków brali tylko do tenisa. Trafiłem do trenera Ryszarda Korzeniowskiego i... jakoś poleciało. Spodobało mi się, choć lekko nie było. Trener przyjeżdżał po mnie o 5.30 rano, jechaliśmy do hali w Lubinie. Jak nie przyjeżdżał, to sam jechałem PKS-em albo rowerem. Ludzie specjalnie przychodzili otworzyć nam halę. Na hali parkiet, trybuny zaraz przy linii bocznej, nie dało się zrobić wybiegu. Zimą było przeraźliwie zimno i dużo płaciliśmy za prąd. Ale katowaliśmy się, nie ma zmiłuj. Musieliśmy ćwiczyć o 6, bo potem była zajęta. Ludzie patrzyli na nas jak na kosmitów i pukali się w głowę. O 7.45 koniec i do szkoły. A po szkole szybki obiad i trening ogólnorozwojowy. Moi rówieśnicy w tamtym czasie chodzili na dyskoteki. Ja szedłem swoją drogą - opowiada Łukasz Kubot.

Polak trenuje w Czechach, gdzie poziom tenisa jest wyższy niż w Polsce. - Oni od początku uczą się rywalizacji, my uczymy się odbijać piłkę. Poza tym mają system, dobrych trenerów, infrastrukturę. Między miejscem 300. a 500. w rankingu ATP jest ok. 50 Czechów i z każdym z nich można zagrać na równym poziomie. Czesi się nie wywyższają, gratulują sobie nawzajem, mają więcej pokory, skromności - wyjaśnia.

Więcej o Łukaszu Kubocie ? przeczytasz tutaj

Więcej o:
Copyright © Agora SA