US Open. To zupełnie inna Radwańska niż dwa lata temu, czyli kroniki korespondenta Sport.pl

Wysłannik Sport.pl i "Gazety Wyborczej" do Nowego Jorku Mariusz Zawadzki w luźniejszej formie o obejrzanych meczach ostatniego w tym roku wielkoszlemowego turnieju.

Sukienka w groszki, czyli I odcinek kronik Mariusza Zawadzkiego

Federer bez lornetki, czyli II odcinek kronik Mariusza Zawadzkiego

Radwanska - Peng 3:6, 4:6

Podobnie jak w poprzednich latach Polka bardzo szybko żegna się z Nowym Jorkiem. Zanim jednak naród ją kategorycznie potępi, warto, żeby zwrócił uwagę na okoliczności porażki. W szczególności na to, że Radwańska grała w środę dobrze, ale miała pecha, bo Chinka Shuai Peng zagrała na 120 proc. swoich możliwości. Była - jak to mówią tenisiści - "in the zone", tzn. wychodziło jej niemal wszystko.

Dlatego zresztą mecz był atrakcyjny. Chyba najlepszy ze wszystkich, jakie oglądałem na żywo w tegorocznym US Open (wliczając mężczyzn). A wynik 6:3, 6:4 nie oddaje prawdy. Do ostatniej piłki Polka miała szanse - gdyby przełamała Chinkę, zrobiłoby się 5:5.

Była to zupełnie inna Radwańska niż dwa lata temu, kiedy w skandaliczny sposób przegrywała - na tym samym korcie Louisa Armstronga - z Włoszką Vinci. Wtedy grała beznadziejnie, robiła kuriozalne, nadąsane miny i obrażała się na cały świat.

W środę do ostatniej piłki starała się odwrócić losy meczu. Jeśli czegoś zabrakło, to krzepy, tzn. mocy uderzeń. Kiedy Chinka wpadała w tarapaty w wymianach, broniła się półlobami pod końcową linię, które Serena Williams czy Kvitova zabijałyby bez litości (oczywiście mam na myśli taki dzień, w którym Kvitova wstałaby z łóżka prawą nogą). Radwańska nie umiała ich zabijać.

Ale jedno trzeba jej przyznać - kiedy jest na korcie, wtedy zwykle jest ciekawie. Tymczasem ponura prawda jest taka, że mecze kobiet najczęściej są nudne. W środę po południu zajrzałem na kort centralny, gdzie Szarapowa grała z Rumunką. Ponad dwie godziny monotonnego przebijania w głębi kortu. Zapewne bym usnął, gdyby nie przeraźliwie głośne, irytujące jęko-wrzaski Rosjanki przy każdym uderzeniu.

Patrząc na to smętne widowisko, gorzko pożałowałem, że Radwańska odpadła z US Open. Wcale nie dlatego, że jest Polką, tylko z tego powodu, że jest najładniej i najciekawiej grającą tenisistką. Jest to zresztą dosyć powszechna opinia. Kilka miesięcy temu np. Andy Murray mówił, że ze wszystkich kobiet najchętniej ogląda właśnie ją.

Dopiero zdając sobie sprawę z powyższego, tzn. doceniając niezwykłość tenisa Radwańskiej, można zadawać jej trudne pytania. Czy nie jest przypadkiem tak, że fama czarodziejki kortów, okraszona kilkoma milionami dolarów nagród rocznie, w zupełności ją satysfakcjonują? W środę na konferencji prasowej tego pytania nie zadałem, ani w ogóle żadnego, bo uznałem, że po przegranym meczu Radwańska i tak nie byłaby w stanie tego przemyśleć i świadomie odpowiedzieć.

Ale nawet jeśli tak jest, tzn. jeśli Radwańska nie jest owładnięta obsesyjną ambicją, żeby wygrać turniej wielkoszlemowy, i nie poporządkowuje temu celowi każdej minuty swojego życia, to co z tego? Są różni ludzie i trzeba ich różnorodność zaakceptować. Zamiast wieszać psy na Radwańskiej, lepiej cieszyć się jej finezją i wyjątkowością. Oraz liczyć, że któregoś dnia tenisowi bogowie okażą się sprawiedliwi i pozwolą jej wygrać Wimbledon.

Relacje z najważniejszych zawodów w aplikacji Sport.pl Live

Więcej o:
Copyright © Agora SA