Boks. Kiedyś chwalili go bracia Kliczko, dziś zaczynają doceniać też w Polsce. Adam Kownacki - pięściarz, który nigdy nie leżał na deskach

- Jeśli w ostatniej walce mój boks kogoś nie przekonał - trudno. Będą następne walki. Jeszcze wszystkim pokażę, kto tu rządzi - mówi Adam Kownacki, 28-letni pięściarz wagi ciężkiej (16-0, 13 KO), który w połowie lipca znokautował w Nowym Jorku faworyzowanego Artura Szpilkę (20-3, 15 KO).

Kownacki w wieku siedmiu lat wyemigrował z rodzicami do Stanów Zjednoczonych. Zamieszkał w polskiej dzielnicy Greenpoint na Brooklynie. Tam chodził do szkoły, tam dorastał, tam oglądał walki Andrzeja Gołoty i Tomasza Adamka. I tam rozkochał się w boksie na tyle, że sam został zawodowym pięściarzem. A teraz chce być mistrzem świata. Głośno mówi o tym od kilku lat. Do niedawna wszyscy (lub prawie wszyscy) traktowali jednak te jego zapowiedzi z przymrużeniem oka. Teraz to się zmienia. Po efektownej wygranej z Arturem Szpilką (przez techniczny nokaut w IV rundzie) coraz więcej osób zaczyna go doceniać. I trzymać kciuki za to, by osiągnął swój cel, czyli został pierwszym polskim królem wagi ciężkiej.

Bartłomiej Kubiak: Nie dałeś Arturowi Szpilce żadnych szans, ale nadal są tacy, którzy twierdzą, że wygrałeś z nim tylko dlatego, że cię zlekceważył, nie przygotował się dobrze do tej walki. Denerwują cię takie komentarze?

Adam Kownacki: Przede wszystkim śmieszą. Ale też trochę zastanawiają, bo ciekawe jest to, że takie opinie płyną głównie z Polski. Wygłaszają je osoby, które nigdy w życiu nie były na moim treningu, ani nie widziały na żywo żadnej mojej walki. A nawet nie pofatygowały się, by przed Szpilką do mnie zadzwonić i zapytać o mój plan na walkę z nim.

Od początku mówiłeś, że go znokautujesz.

- I słowa dotrzymałem. Od pierwszej rundy narzuciłem swój styl. Wiedziałem, że mój cios jest na tyle silny, by go położyć. I nie mam żadnych wątpliwości, że Szpilka przegrał ze mną, nie ze sobą. Jeśli jednak ktoś wątpi, mój boks go nie przekonał, to trudno. Będą następne walki. Jeszcze wszystkim pokażę, kto tu rządzi.

Wiele osób drwi sobie z twojej sylwetki. Z tego, że bardziej u ciebie widać brzuszek, niż mięśnie.

- Od razu po walce ze Szpilką powiedziałem, że sześciopak na brzuchu nie wygra walki. Boks to nie jest kulturystyka. Ale wiem, że muszę pracować. Nawet nie tyle nad sylwetką, ile nad swoimi nawykami żywieniowymi. Muszę przyzwyczaić się do zdrowego jedzenia. Ale już zacząłem. Kilka tygodni przed walką ze Szpilką przeszedłem na specjalną dietę, którą przygotował dla mnie Kuba Chycki. I choć w nocy po walce trochę sobie popuściłem - zjadłem hamburgera, kawałek pizzy, wypiłem z żoną kieliszek wina - to już koniec z folgowaniem. W poniedziałek wróciłem do treningów i do diety, którą rozpisał mi Kuba.

Do ostatniej walki przygotowywałeś się w Polsce. Na obozie w Łomnicy, gdzie trenował też Tomasz Adamek, który w 2014 roku przegrał ze Szpilką. Doradzał ci jak masz z nim boksować?

- Dostałem parę wskazówek, choćby na temat pracy nóg u Szpilki. Ale też wiele uwag odnośnie siebie - jakie błędy popełniam, co powinienem poprawić. Obserwuję Tomka od lat. Jeździłem na jego gale, jak jeszcze się nie znaliśmy. Teraz się przyjaźnimy. Mam to szczęście, że mogę słuchać jego rad i wskazówek. I stosować się do nich nie tylko w boksie, w którym Tomek przeszedł wszystko, lecz także w życiu.

A ze Szpilką masz jakiś kontakt?

- Nie, nie mam. Od walki ze sobą nie rozmawialiśmy. Ja nie czuję takiej potrzeby, on widocznie też nie. Widziałem tylko, że pogratulował mi na swoim Twitterze i Facebooku. Napisał, że byłem od niego lepszy i że trzyma kciuki za moje kolejne walki.

Kiedy kolejna walka?

- Mam nadzieję, że w listopadzie. Ale jeszcze nie wiem z kim i gdzie.

Chciałbyś stoczyć ją w Polsce?

- Czemu nie? Jestem otwarty na propozycje.

Już od dawna mówisz, że zostaniesz mistrzem świata.

- Tak będzie, zostanę.

Kiedy?

- Daję sobie dwa lata.

Skąd w tobie tyle wiary?

- Od zawsze w siebie wierzyłem, a do tego później nauczyłem się ciężko pracować. I stawiać sobie cele, które chcę zrealizować. Ten, że zostanę mistrzem świata w boksie zawodowym, jest aktualny nie od kilku, a od kilkunastu lat. Postawiłem go sobie po pierwszym treningu. Szybko odkryłem, że to moje przeznaczenie.

Kiedy i gdzie zacząłeś boksować?

- Prawie 14 lat temu na Astorii, na Queensie. W klubie bokserskim, który po raz pierwszy zobaczyłem w drodze do kina. Po powrocie do domu od razu zacząłem męczyć mamę, by mnie tam zapisała. W końcu się zgodziła. Przez pierwsze pół roku jeździłem na treningi ze starszym o dziewięć lat kuzynem. Potem on zmienił pracę i przestał trenować. Ale ja zostałem. Wkręciłem się na maksa.

Biłeś się wcześniej?

- Zdarzyło się.

Pierwsza bójka była jeszcze w Łomży, czy już na Brooklynie?

- W Łomży, a dokładniej w Konarzycach - wsi pod Łomżą, gdzie się wychowywałem w gronie starszych kolegów i kuzynów. Różne rzeczy się robiło. Jednym z naszych ulubionych zajęć było np. oglądanie filmów o sztukach walki. Steven Seagal, Jean Claude Van Damme i mój ulubiony „Krwawy sport”. Oglądaliśmy nałogowo takie filmy, które nas oczywiście później nakręcały. Było sporo zwarć, ale raczej niegroźnych. Po raz pierwszy do mniej zabawnej sytuacji doszło, kiedy miałem pięć, może sześć lat. Przypałętał się wtedy do mnie taki chłopak i zaczął mnie zaczepiać. Moi starsi koledzy - widząc, że mnie wkurza - od razu wpadli na pomysł, by załatwić to męsku. No i ustawili nam bójkę, po której ten chłopak już więcej mnie nie zaczepiał.

Ty zaczepiałeś?

- Wiadomo, że stałem się odważniejszy, ale niedługo potem wyleciałem z rodzicami do Stanów. I dopiero tam na poważnie wkręciłem się w boks.

Na zawodowym ringu jeszcze nie leżałeś na deskach, a na amatorskim - ile razy?

- W amatorskim boksie z tym liczeniem jest trochę inaczej. Wystarczy, że pacniesz kogoś troszkę mocniej i choć gość nie upadnie na deski, to i tak sędzia zaczyna go liczyć. Takie liczenia się zdarzały, ale jeśli pytasz o takie na deskach, to nie. Nigdy nie dostałem tak, bym upadł na nie plackiem. Nie przypominam sobie, bym w ogóle kiedykolwiek na nich leżał. Raz chyba tylko przykucnąłem - dotknąłem rękawicą ringu, co traktowane jest jako nokdaun.

Jako amator dwukrotnie wygrywałeś Golden Gloves, czyli turniej o Złote Rękawice - bardzo prestiżowy w Stanach Zjednoczonych.

- Tak, obok krajowych mistrzostw, chyba najbardziej prestiżowy. Przyciągający telewizje, kibiców i wielu utalentowanych pięściarzy. Głównie Amerykanów, bo dla nich wygranie Golden Gloves oznaczało otwartą drogę na igrzyska. Ja po raz pierwszy wystartowałem tam w wieku 17 lat. Już sama obecność w Madison Square Garden była dla mnie ekscytująca. A co dopiero boksowanie... To już w ogóle był dla mnie kosmos. Tym bardziej, że wygrałem ten turniej już za pierwszym podejściem. Fajna historia. I trochę nietypowa, bo w finale trafiłem na nauczyciela z mojego liceum. Minę miał nietęgą, jak w szkole się rozniosło, że dostał bęcki od własnego ucznia. W trzech kolejnych edycjach też startowałem. Za każdym razem dochodziłem do finału, ale pierwsze dwa przegrałem - oba niejednogłośnie, stosunkiem głosów 2-3. Wygrałem dopiero na koniec, jako 20-latek, w swojej czwartej i ostatniej edycji.

To właśnie wtedy oczarowałeś braci Kliczko?

- Nie wiem, czy oczarowałem, ale po turnieju nawiązali ze mną kontakt. Poznałem się z Witalijem, który szykował się do walki z Samuelem Peterem. Władimira już wtedy znałem. Poznaliśmy się wcześniej przy okazji jakiejś jego walki w Nowym Jorku, kiedy wpadł do naszego Gleason’s Gym na sesję zdjęciową. Później nie mieliśmy kontaktu. Po Golden Gloves też nie za bardzo. To znaczy dostałem od nich informację, że chcą mi pomóc, nawiązać współpracę, ale do konkretów nie doszło. Temat wrócił dopiero po kilku latach, kiedy Kliczko zaproponowali mi wspólny wyjazd na obóz.

To już było po twojej kontuzji ręki, której nabawiłeś się podczas gry w koszykówkę. Zauważyłem, że w wywiadach niezbyt chętnie do tego wracasz. Dlaczego?

- Bo nie lubię o tym rozmawiać. To był ciężki okres w moim życiu. Przez własną głupotę moja kariera zawisła na włosku. Nawet w myślach nie mam ochoty do tego wracać, a co dopiero o tym mówić.

Bardzo przyhamowała cię ta kontuzja?

- Przyhamowała. W trzy lata przytyłem prawie 60 funtów [ok. 27 kg].

Myślałeś wtedy o tym, by rzucić boks?

- Nawet jak o tym myślałem, to rodzina i bliscy szybko wybijali mi to z głowy. Miałem duże wsparcie. Od wszystkich. Znajomi, ale też nieznajomi, zaczepiali mnie na ulicy i pytali, co tam słychać, jak ręka, kiedy następna walka, bo czekają. To strasznie motywowało. Wszystkim, którzy okazali mi wtedy wsparcie, jestem naprawdę bardzo wdzięczny. Dziękuję im do dziś.

Od dawna utrzymujesz się tylko z boksu?

- Od półtora roku. Ale przed kontuzją, kiedy moim promotorem był Mariusz Kołodziej, też się utrzymywałem. Później nasze drogi z Kołodziejem się rozeszły. A że w Ameryce życie jest drogie, a w Nowym Jorku bardzo drogie, trzeba było iść do pracy. No i poszedłem - na budowę. Pracowałem tam głównie na drugie zmiany, czyli rano mogłem trenować. Późnym wieczorem, po powrocie z budowy, chodziłem jeszcze pobiegać. Potem zatrudniłem się w nocnym klubie na Manhattanie - nazywa się DL - w którym stałem na bramce i pilnowałem porządku. Łatwo nie było, ale widocznie tak musiało być. Ja wierzę w przeznaczenie. Przez blisko cztery lata, kiedy łączyłem pracę z boksem, też wierzyłem. A nawet nie tyle wierzyłem, ile zwyczajnie wiedziałem, że to się kiedyś musi skończyć. Że prędzej czy później wrócę tylko do boksu i zostanę mistrzem świata. To jest moje przeznaczenie.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.