Boks. Pacquiao - Martinez, czyli prawdziwych seriali już nie ma

Manny Pacquiao po raz czwarty zmierzy się z Juanem Manuelem Marquezem w klasycznym serialu. W dobrych czasach wojny w odcinkach trzymały kibiców żelaznym chwytem przy ringu. Dziś to upadający gatunek

Pojedynek odbędzie się 8 grudnia w MGM Grand Casino w Las Vegas, mekce boksu. W tym samym miejscu zaczęli rywalizację osiem lat temu, i od razu było to mocne uderzenie.

Walka zakończyła się remisem, co wzbudziło w świecie bokserskim wielką dyskusję. Niby w całym pojedynku lepszy był Marquez, ale w pierwszej rundzie leżał na deskach trzy razy, ledwo ją przetrwał, wrócił do narożnika z rozbitym nosem. W następnych starciach zadał więcej ciosów niż leworęczny Pacquiao, ale stratę z pierwszej rundy tylko wyrównał. A i tak, gdyby nie pomyłka jednego z sędziów, który ocenił pierwszą rundę 10:7 dla Filipińczyka, bo nie wiedział, że dopuszczalna jest ocena 10:6, przegrałby pojedynek.

Rewanż był niezwykły. Okładali się obaj tak równo, że znów podzielili bokserski świat na pół. Sędziowie punktowali 115:112, 112:115, 114:113 - w sumie dla Pacquiao. Ale w ankiecie przeprowadzonej zaraz po walce 32 dziennikarzy (niemeksykańskich) dało zwycięstwo Marquezowi i dokładnie tylu samo (niefilipińskich) Pacquiao. Podzielili się nawet najwybitniejsi fachowcy - m.in. Dan Rafael z "The Ring" uznał za zwycięzcę Meksykanina, a wieloletni korespondent "NY Timesa", zaliczony do Galerii Sław Boksu Michael Katz - Filipińczyka.

Wreszcie w ostatnim odcinku serii znów wygrał PacMan. I znów kontrowersja. Tym razem większość widzów - w tym piszący te słowa - utrzymywała, że lepszy był Marquez. W ankiecie telewizji HBO 57 dziennikarzy obecnych przy ringu uznała go za zwycięzcę, 51 uznało, że wygrał Filipińczyk. Po ogłoszeniu decyzji w kierunku ringu poleciały kubki po piwie, kostki lodu, popcorn, głównie ze strony kibiców w sombrerach.

Pojedynki wzbudzały coraz większe zainteresowanie. Druga walka pobiła rekord oglądalności w pay-per-view w kategoriach od półśredniej w dół. Kolejna dała drugi wynik oglądalności ze wszystkich poniżej wagi ciężkiej. Wraz ze wzrostem znaczenia walk i przeciwnicy stawali się coraz ciężsi, a ich ciosy ważyły znacznie więcej - zaczęli od 56 kg, ostatnia walka toczona była w limicie 65 kg, najbliższa odbędzie się w limicie 67 kg. Drugą promotorzy nazwali "Unfinished Business", kolejne już otrzymywały tylko numery, bo pomysłowość wyczerpali przy rewanżu.

Rekordy padną zapewne także teraz, bo seriale wbijają kibiców bokserskich w fotel, o ile tylko są zażarte na tyle, że dzielą widownię. Sequeli jest jednak coraz mniej, choć kiedyś - a nawet całkiem niedawno - były solą boksu.

W Gleason's Gym, koło mostu Brooklyńskiego, wśród setek innych wisi czarno-białe zdjęcie Bobby'ego Gleasona z Jakiem LaMottą, "Wściekłym Bykiem". Jake, wychowany na Bronksie, gdzie Gleason's Gym miał swoją pierwszą lokalizację, właśnie wygrał pojedynek z Sugarem Rayem Robinsonem i jest niesiony na barkach przez Bobby'ego i swojego brata Joeya. Była to ich druga walka z pięciu. - Wtedy w gymie trenowało tygodniowo 200 zawodowych pięściarzy. W Nowym Jorku i okolicach organizowano kilkanaście imprez tygodniowo, bo boks i wyścigi konne były głównymi sportami nowojorczyków. Pięściarze toczyli walki co tydzień, co dwa, więc siłą rzeczy musiało dochodzić do rewanżów i kolejnych walk. Ludzie byli wciągani w rywalizację, tak jak dziś w rozgrywki ligowe - powiedział mi obecny właściciel Bruce Silverglade, menedżer kadry USA na igrzyska w Moskwie (na które nie dojechał z powodu bojkotu) i Los Angeles.

W 1964 roku w jego sali Muhammad Ali, jeszcze jako Cassius Clay, przygotowywał się do walki z Sonnym Listonem, w której sensacyjnie zdobył tytuł mistrza świata wszech wag. Ali ćwiczył tu także do pojedynku z Joe Frazierem w 1971 roku w Madison Square Garden, pierwszym z trzech wielkich starć ze "Smokin' Joe". Właśnie w Gleason's gromadziły się hordy dziennikarzy wsłuchujących się w tyrady Alego o Frazierze jako "Gorylu". Tu także opłakiwano wychowanka gymu Benny'ego "Kida" Pareta, gdy zmarł po trzecim pojedynku z Emilem Griffithem w 1962 roku.

Najchętniej kibice obejrzeliby zapewne porządny serial w wadze ciężkiej, taki jak na przykład ostatni z nich, trylogię Riddicka Bowe'a z Evanderem Holyfieldem z lat 1992-95. Ale dziś najważniejsza kategoria w boksie jest zdominowana przez Witalija i Władimira Kliczków. Dysponują oni tak wielką przewagą nad rywalami, że po każdej ich walce wiadomo, że o żadnym dalszym ciągu mowy być nie może.

Więcej o:
Copyright © Agora SA