Wisławski: Złamane żebra? Dla Hołowczyca to kosmetyka

Wiadomość o poważnym wypadku Krzysztofa Hołowczyca zaniepokoiła całe środowisko rajdowe. Olsztynianin połamał żebra, doznał urazu kręgosłupa i musiał wycofać się z Dakaru. - Myślę, że to kwestia miesiąca, jak dojdzie do siebie - mówi Maciej Wisławski, wieloletni pilot Hołka

Zanim Hołowczyc rozpoczął swoją przygodę z Rajdem Dakar, przez wiele lat startował w płaskich rajdach samochodowych. Jego długoletnim partnerem był Maciej Wisławski, który zasiadał na prawym fotelu aut prowadzonych przez olsztynianina. Razem przeżyli wiele przygód, a jedną z najgroźniejszych był wypadek w 1997 roku podczas rajdu WRC RAC w Anglii.

Rozmowa z Maciejem Wisławskim

Maciej Nowocień: Jak zareagował pan na poniedziałkową wiadomość o wypadku Hołowczyca?

Maciej Wisławski, wieloletni pilot olsztynianina: Przede wszystkim ucieszyłem się, że Krzyśkowi nic poważnego się nie stało. Rajdy to ekstremalny sport. Tutaj cały czas jest "ogień, ogień, ogień". Jedzie się bardzo szybko, dynamicznie i na granicy wszelkich granic. Z drugiej strony przykro mi, że ten wypadek dotknął akurat Krzyśka i to już na początku tego arcytrudnego rajdu. Najważniejsze jest jednak, że mocno nie ucierpiał. Dla niego te złamania żeber to jest kosmetyka. Z kolei lekki uraz kręgosłupa to kwestia miesiąca czy dwóch i Hołek dojdzie do siebie. Pech chciał, że już na trzecim odcinku specjalnym tak doświadczony, znakomity kierowca o ogromnej wiedzy wypada z walki o realizację swojego marzenia, jakim jest wygranie Rajdu Dakar. Przecież przez cały rok przygotowuje się przede wszystkim pod tę imprezę.

 

Kiedy rozmawialiśmy w czerwcu, mówił pan, że jako prezent urodzinowy podaruje pan Hołkowi talizman na Dakar. Szczęścia mu jednak nie przyniósł...

- Na 50. urodziny ofiarowałem mu specjalne srebrne spinki do koszuli. Zrobione dokładnie jako replika felg z mini morrisa, którym Rauno Aaltonen wygrał w 1967 roku rajd Monte Carlo. Te felgi wzniosły go na szczyt, kiedy jechał tak małym samochodem. Pomyślałem: "Krzysiu, niech i Ciebie zaniosą". Może ich nie wziął, skoro miał wypadek, ale z drugiej strony może je miał i dlatego ma "tylko" złamane trzy żebra. Ale jeśli zostawił talizman w domu, to może to jest to nieszczęście. Trzeba mieć na uwadze, że dojechanie w tak trudnym rajdzie do końca, to jest wyczyn. Tym bardziej że, gdyby ukończył Dakar, to na pewno w czołówce.

Nikt chyba nie przeżył więcej wypadków z Hołowczycem niż pan...

- No tak, ale nie tylko z Hołkiem (śmiech). Faktycznie, mieliśmy kilka poważnych wypadków. Na tę ilość kilometrów oesowych, którą razem przejechaliśmy, było ich jednak tyle co na waciki. Z innymi kierowcami jeździłem trzy, cztery sezony i mieliśmy podobną liczbę nieukończonych rajdów wskutek "opuszczenia trasy", jak to się ładnie mówi. Na tyle tysięcy kilometrów, wielkich wyzwań, bo przecież byliśmy z Hołkiem pierwszą polską ekipą startującą w mistrzostwach świata, relatywnie tych wydarzeń było niewiele. Nie udałoby się to, gdyby nie poświęcenie i praca wielu ludzi. Ale nie będę teraz wszystkich wymieniał, bo musiałby pan na to poświęcić całą szpaltę w gazecie.

 

Najgroźniej było chyba podczas rajdu RAC w 1997 roku?

- W Rajdzie Anglii, o którym pan wspomniał, walczyliśmy o siódmą pozycję, bo nie chcieliśmy być na ósmym miejscu. To była rywalizacja o sekundy i chcieliśmy zbliżyć się do Ariego Vatanena. Taka jest po prostu sportowa ambicja i musieliśmy podjąć rękawicę. Tym bardziej, że Vatanen to rajdowy mistrz świata, który wygrał parę razy Rajd Dakar. To wielkie nazwisko, osobowość i autorytet. Krzysiek chciał pokazać, że wcale nie jest gorszy. Mimo problemów, rajd to tak naprawdę jest gra. Chcieliśmy przeskoczyć to jedno oczko na bardzo trudnym ostatnim odcinku. Niestety, jak to w sporcie bywa o jakieś 2 cm przy prędkości 150-180 km/h za głęboko przycięliśmy zakręt i stało się.

Podobno Hołowczyc zawsze po takich sytuacjach, za wszelką cenę próbuje kontynuować jazdę, a pan musiał studzić jego zapał.

- No to nie był wówczas jeden taki przypadek. Spadliśmy ze skarpy, oparliśmy się o taki wielki pień. Zanim na tej trasie zorganizowano rajdy, był tam las, który ścięto. Poodpadały nam koła, a gdy oparliśmy się o ten pień, Krzysiek chciał jechać dalej i próbował włączyć samochód. Powiedziałem wtedy do niego: "Krzysiu, a gdzie ty chcesz jechać, skoro ja siedzę na pniu?". To jest po prostu ferwor walki, czasami nie zdajemy sobie sprawy z niektórych rzeczy.

Nie brakuje głosów, że Hołek powinien sobie dać spokój z rajdami, czego dowodem ma być tegoroczny Dakar.

- Absolutnie nie. Hołowczyc to ogromny kapitał. Cholernie trudno jest osiągnąć tak duży poziom jazdy. Ostatnio jechałem z nim w rajdzie w Missouri i to jest niesamowite, jak on prowadzi rajdówkę. Długo nie będzie takiego drugiego Hołowczyca, zresztą jak to podpowiada mi właśnie mój kolega, też rajdowiec. Jak wspomniałem, to niesamowity kapitał w jego głowie, intuicji. Często jak jedziesz 150-180 km/h, to w zasadzie podążasz w ciemno. Nawet nie wiesz, jak to wszystko dalej wygląda, co może się zdarzyć. Nie jesteś po prostu Panem Bogiem, a dla mnie Hołek jest bogiem.

Rozmawiał Maciej Nowocień

Zobacz wypadki, z udziałem Hołowczyca

 
 
 
 
Więcej o:
Copyright © Agora SA