Adam Małysz: Tak. Dobrze, że zaraz był konkurs drużynowy. Dał odpowiedź, że skok kwalifikacyjny był ogromnym pechem. Wszystkich ciekawił mój pierwszy występ w drużynówce. Był dobry. Następny też, więc nie ma co się teraz zadręczać. Było, minęło. Ja wiem, że błędu nie popełniłem.
- Faktycznie, nie powinien mnie puszczać. Ale w przepisach FIS nie ma definicji "nie powinienem puszczać zawodnika". Oni są z każdej strony kryci przepisami i nie muszą odpowiadać na nasze reakcje. Wiatr jest wiatrem. Mówią, że to wyłącznie ich dobra wola, że pokazują nam jego wskaźniki. Co miałem zrobić? Wyładować na nich złość? Człowiek jest człowiekiem, popełnia błędy. Tepesza to gryzło, ale ja go nie chciałem linczować. W sobotę spotkaliśmy się na śniadaniu. Powiedzieliśmy sobie "serwus" i tyle. Jestem tylko zawodnikiem. Z FIS nie wygram.
- Skakałem dobrze na treningach, więc wiedziałem, że kwalifikacje były wypadkiem przy pracy. I to nie z mojej winy. Musiałem się tylko pozbierać i pokazać, że nie jest tak źle, jak to wyglądało. Kuusamo to nie jest dobre miejsce na inaugurację PŚ, mówi to wiele osób. Pogoda jest zawsze zmienna, ale za to jest gwarantowany śnieg. Nas, zawodników, nikt nie pyta o kalendarz.
- Fajnie się mi siedziało z Włodzimierzem Szaranowiczem i opowiadało o skokach. Nie wiem, jak to zostało odebrane. Ale z tych komentatorskich budek naprawdę niewiele widać. Nie wiem, jak można mówić o wyjściu z progu, co zaważyło na tym, że skok był dobry albo zły. To jest jak wróżenie z fusów. Komentować zgodziłem się na prośbę Włodzimierza Szaranowicza, żeby nie myśleć o konkursie. Rano trenowałem, później musiałem się czymś zająć. Ale nawet komentując, myślami byłem na górze skoczni. Chciałem tam stać na rozbiegu i skakać. Nie dało się, spróbuję za tydzień w Lillehammer. Forma jest.