Rajdy samochodowe. Dwa wypadki, które mogły "ochłodzić zapał" Sebastiena Loeba

- Uprawianie sportu opartego na mechanice zawsze będzie mnie wystawiać na ryzyko, nad którym nie można zapanować. Dwa zdarzenia zasiały we mnie trochę niepewności. Miały szansę ochłodzić mój zapał. Zadawałem sobie nawet pytanie: czy następnym razem będę się bać? - wspomina w swojej książce "Sebastien Loeb - mój styl jazdy" francuski mistrz. Premiera w środę 19 czerwca.

Loeb już jako dziecko zakochał się w prędkości i zwyciężaniu. Rzucił szkołę, imał się różnych dorywczych prac, a wolny czas spędzał na szaleńczych rajdach z kolegami, najpierw na motorowerze, później za kierownicą samochodu. Miał tylko jedno marzenie - jechać coraz szybciej i dzięki temu być zawsze pierwszym.

Jego rajdowy debiut okazał się prawdziwym objawieniem. Wkrótce pod swoje skrzydła wziął go Citroën, a zdolny rajdowiec samouk odkrył ciemne strony tego wymagającego sportu. Dziś to absolutny rekordzista rajdowych mistrzostw świata, ulubiony sportowiec Francuzów, po raz pierwszy opowiada tak otwarcie o swoim życiu. Jego autobiografia kryje wiele niespodzianek.

Cz. V: "Dwa wypadki mogły ochłodzić mój zapał"

"Na szczęście wypadki zwykle wyglądają groźniej, niż jest naprawdę. Dowodem może być choćby dachowanie, które zaliczyliśmy na Rajdzie Grecji w 2009 roku. Gdy zobaczyłem później te sześć beczek, które zrobiłem w polu, wydało mi się to spektakularnym wyczynem. Jednak w tamtej chwili z niczego nie zdawałem sobie sprawy. Nie straciłem nawet panowania nad samochodem. Po prostu wjechałem na skałę ukrytą pod krzakiem. I hop! Ce-czwórka poleciała w powietrze i spadła na koło, które wyrwała siła uderzenia. Od tej chwili nie dało się kontrolować czegokolwiek. Wszystko potoczyło się tak szybko. Gdy dwieście metrów dalej samochód w końcu się zatrzymał, wygramoliłem się z kabiny w kilka sekund. Po chwili wydostał się Daniel, też nic mu się nie stało. W tych przypadkach uczucie przerażenia niknie tak szybko, jak rośnie rozczarowanie.

Okej, spoko, jesteśmy cali, ale straciliśmy cenne punkty w mistrzostwach, mówię do siebie. Wydaje się to głupie, jeśli się popatrzy na wypadek, który zdarzył się pół minuty wcześniej. Nie banalizuję takich dramatycznych zdarzeń, stanowią one jednak stałą część moich myśli. Są wpisane w ryzyko zawodowe. Trzeba się przyzwyczaić i je zaakceptować. Natychmiast poszedłem ku drodze, żeby zobaczyć, co mogło nas tak brutalnie wyrzucić z trasy. Wielki głaz leżał tam sobie spokojnie, schowany pod zielenią. Tysiące razy ścinałem zakręty po krzakach i nigdy nie trafiłem na żadną większą przeszkodę. Tym razem los postanowił inaczej. Tak właśnie jest - nad niczym nie da się w pełni panować.

Po poważniejszym wypadku trudno wejść z powrotem w rytm na następnym rajdzie. Trzeba zwalczyć półświadomy lęk, który gdzieś tam w głowie nie pozwala zwolnić hamulca. Zwykle brak mi zdecydowania na pierwszych oesach, a potem wraca pewność siebie i znowu czuję się dobrze w swojej skórze. Chyba że zadziała prawo serii. A po problemach w Grecji pech się na mnie uwziął.

Dwa tygodnie później złamałem w Polsce zawieszenie na pieńku, którego nie zapisałem w notatkach. Tym razem też nad niczym nie dało się panować, przednie koła się rozkraczyły, jedno w lewo, drugie w prawo. Niezależnie od mojego błędu inżynierowie stwierdzili potem, że część miała wadę fabryczną. Z perspektywy czasu widzę, że towarzyszyło mi szczęście. Bo wyleciałem z trasy na małej prędkości i w miejscu, w którym nie było żadnych specjalnych zagrożeń. Przy dwustu kilometrach na godzinę mogło się to równie dobrze skończyć na drzewie.

Uprawianie sportu opartego na mechanice zawsze będzie mnie wystawiać na tego typu ryzyko, nad którym nie można zapanować. Te dwa kolejne zdarzenia zasiały we mnie trochę niepewności. Miały szansę ochłodzić mój zapał. Zadawałem sobie nawet pytanie: czy następnym razem będę się bać?

Jednak nie, po pewnym czasie jeździłem znów tak, jakby nic się nie stało".

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.