Mundial 2010. Niemcy zawracają w głowach

Wielobarwność reprezentacji Niemiec ją wzbogaca. Jeśli jedni czytają Koran, a drudzy Biblię, to wciąż są w stanie stworzyć grupę zwartą. Jeśli nie wszyscy odśpiewają przed meczem hymn, to na murawie są gotowi umierać dla kraju - pisze przed meczem Niemcy - Hiszpania Rafał Stec.

Niemcy - Hiszpania - półfinał wyjątkowy ?

Mundial od początku wdycham bezpośrednio, bez telewizyjnego filtra przed nosem, więc przedawkowałem i odczuwam już skutki uboczne. Roi mi się, że piłka nożna opisuje cały świat, boiska mieszczą całą rzeczywistość tylko w mniejszej skali, drużyna narodowa to reprezentowane przez nią społeczeństwo w miniaturze. Patrzę na piłkarzy RPA - wyłącznie czarnoskórych, nie licząc głębokiego rezerwowego Matthewa Bootha - i zaraz przypominam sobie, że przez miesiąc pobytu w prowincji Gauteng nie zauważyłem tam ani jednej pary mieszanej. W Kapsztadzie widywałem duety biała - czarny lub czarny - biała, w Johannesburgu, Pretorii czy Rustenburgu nie wpadł mi w oko ani jeden. W ogóle z mojego osobistego doświadczenia wynika, że towarzystwo miksuje się w tych okolicach niechętnie.

Z zażenowaniem bezwolnego podglądacza śledzę dziką awanturę w reprezentacji trójkolorowych, którą zdaniem również samych Francuzów wywołały rozbijające społeczeństwo podziały społeczne, rasowe oraz wyznaniowe, i zaraz przypominam sobie, jak przedmieścia francuskich miast stają w ogniu, bo podpalacze wyładowują swoją wściekłość na tych, którym żyje się lepiej. Współczuję upadłym starym mistrzom, z którymi nie umiał się rozstać trener Marcello Lippi, i zaraz przypominam sobie włoską politykę zagarniętą przez wspierających się wzajemnie 70-, 80-, a nawet 90-latków, którym zdarza się wypominać 60-latkom niedojrzałość oraz brak doświadczenia.

Tylko Niemcy wyglądają na grupę z przyszłości, wyprzedzającą rzeczywistość o epokę. Połowę kadry stanowią piłkarze o obcym pochodzeniu, choć zaledwie 15 mln z 82 mln mieszkańców kraju to imigranci lub potomkowie imigrantów. Wczoraj nasi zachodni sąsiedzi nazywali przyjezdnych gastarbeiterami, podkreślając tymczasowość ich pobytu, dziś wystawiają reprezentację rozpasaną kosmopolitycznie jak żadna w Europie, może poza szwajcarską.

Gdyby niemieccy piłkarze już dziś opowiadali nam, co zastaniemy za oknami jutro, musielibyśmy przestać się bać mrocznych proroctw, że najazd obcych skazuje Europę na nieuchronny rozkład.

Musielibyśmy uwierzyć, że jeśli jedni czytają Koran, a drudzy Biblię, to wciąż są w stanie stworzyć grupę zwartą, z rozkoszą wykonującą wspólne zadania, rozumiejącą się bez słów. Że nawet jeśli nie wszyscy odśpiewają przed meczem hymn (niekiedy z szacunku dla uczuć rodziców), to na murawie są gotowi umierać dla kraju - bo przecież nie dla premii, gruby szmal pobiera się w klubach. Ba, musielibyśmy pomyśleć jeszcze śmielej - dostrzec, iż wielobarwność reprezentacji ją wzbogaca, gdyż grupa drągali z Euro 2008 przepoczwarzyła się w grupę kompletną, a jednowymiarowy styl gry reprezentacji został wyparty przez styl cieszący oko. Co nie udało się nigdy tzw. prawdziwym Niemcom (przepraszam za wulgaryzm wyjęty z cudzego słownika), udało się Niemcom po retuszu - wreszcie zyskali sympatię, osłupiały świat klęknął przed ich uwodzicielskim futbolem, rywale podziwiają ich, zazdroszczą, chcą naśladować.

Grający w pomocy syn Tunezyjczyka Sami Khedira mówi, że jego drużyna łączy w sobie niezbędną w defensywie teutońską dyscyplinę z bezcennym w ofensywie śródziemnomorskim luzem. Kiedy go słucham, mam ochotę przemycić między wersami tezę, iż na południowoafrykańskich stadionach grają Niemcy genetycznie udoskonaleni. Tatusiom, którzy nie przepadają za obco brzmiącymi nazwiskami owiniętymi w narodową flagę, szczerze współczuję - ich synowie i córki najpierw zażądają takich samych butów, w jakich biega Mesut Ozil, a potem zdziwią się, gdy komukolwiek strzeli do głowy, by niemieckość ich idola publicznie zakwestionować.

Podwładni Joachima Loewa zawracają w głowach. Rozpada się bezpieczny świat narodowych stereotypów, tracą sens klisze utożsamiające futbol północnych nacji z nudną solidnością, dokumentnie pogłupieli lewacy, którzy niszczą flagi wywieszane w Berlinie przez imigrantów, bo wszystko kojarzy im się z Trzecią Rzeszą. To chyba najbardziej kuriozalna historia związana z tym mundialem. Niemieckiego sztandaru broni przed rdzennymi Niemcami zwołana doraźnie grupka libańsko-turecko-egipska, która usiłuje tylko wyrazić dumę z mundialowych triumfów reprezentacji, a musi tłumaczyć, że nie wystawia na widok publiczny swastyki.

Zrywające flagi "Kommando Kevin-Prince-Boateng" działa na marginesie. Cytowany przez agencje berliński psycholog Peter Walschburger twierdzi, że dzięki transmisjom z RPA ludzie pozbywają się lęku, że poszatkowane społeczeństwo wreszcie scala wspólne emocjonalne przeżycie o ogromnej sile rażenia. Jeśli ma rację, to na zbiorową świadomość jego rodaków już po raz trzeci po wojnie mocno oddziałuje piłka nożna. Na mistrzostwach świata w 1954 r. drużyna Seppa Herbergera, która w sensacyjnym finale pobiła słynną węgierską złotą jedenastkę, przywróciła narodową dumę Niemcom cierpiącym na powojenną traumę. W 2006 r. drużyna Jurgena Klinsmanna rozbudziła wstydliwie skrywany patriotyzm i uświadomiła, że z bycia Niemcem można się cieszyć, a nawet można być dumnym. Teraz piłkarze Loewa słyszą od kanclerz Angeli Merkel, że stanowią wzorcowy przykład skutecznej integracji i zachwycający dowód, iż imigranci nie muszą zamykać się w gettach, żyć w równoległym świecie, budzić nieufności.

Na boiska wciągnęli ich działacze piłkarskiej federacji. Najpierw znieśli stare przepisy, które do reprezentacji wpuszczały tylko urodzonych w Niemczech synów Niemca i Niemki. Potem postanowili skrupulatnie przeczesywać środowiska mniejszości, zdolnych zachęcać do treningów, powoływać ich do drużyn młodzieżowych.

Strategia dała efekty nadspodziewanie wcześnie. Trener Joachim Loew wystawia najmłodszą reprezentację w historii swojego kraju nie po to, by ewentualne niepowodzenia uzasadnić jej niedoświadczeniem, lecz dlatego, że jego piłkarze młodzi są tylko metrykalnie. Może nawet dojrzewali szybciej właśnie dzięki swojemu obcemu pochodzeniu, które dzieciństwa zazwyczaj nie ułatwia - raczej pogrubia skórę, uodparnia na przeciwności losu, uczy walczyć o swoje.

Jednorodnych reprezentacji ubywa z każdym mundialem - teraz Paragwajczycy przywieźli czterech Argentyńczyków, z innych kontynentów rekrutowali piłkarzy Nowozelandczycy, nawet wyjątkowo odporni na wpływy z zewnątrz Japończycy trzymali w centrum obrony urodzonego w Brazylii Marcusa Tulio Tanakę. Za cztery lata posłuchamy pewnie opowieści piłkarzy podobnych do Kevina Kuranyiego, którego akurat Loew nie wziął na mundial, a który urodził się w Rio de Janeiro, jego matka była Panamką, ojciec wychowanym we Francji Niemcem, dziadek Węgrem, a pradziadek Duńczykiem. Jak ustalimy, kim jest? W jedyny możliwy sposób - spytamy, kim się czuje.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Wrażenia naszych specjalnych wysłanników do RPA - znajdziesz na blogach Rafała Steca i Michała Pola

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.