NHL. Puchar, z którym można zrobić wszystko

Bryan Trottier z New York Islanders zabrał go do łóżka, bo chciał poczuć, jak cudownie jest obudzić się i mieć go obok siebie. Steve Yzerman z Detroit Red Wings brał z nim prysznic. Sylvain Lefebvre z Colorado Avalanche użył jako chrzcielnicy dla córki, a zawodnicy Edmonton Oilers zabrali do nocnego klubu ze striptizem. Rozmaite rzeczy wyczyniają hokeiści, by nacieszyć się Pucharem Stanleya - najcenniejszym trofeum w ich dyscyplinie sportu.

Od środy (w Polsce w nocy ze środy na czwartek, transmisja w ESPN America o 2:00) o to, by pić z niego szampana publicznie, a po kryjomu wyczyniać gorsze ekscesy, będą rywalizować hokeiści Vancouver Canucks i Boston Bruins. Ci pierwsi jeszcze nigdy nie zdobyli Puchar Stanleya, ci drudzy grają w finale po raz pierwszy od 21 lat, a ostatni ze swoich pięciu tytułów zdobyli w 1972 r. Mimo tak skromnej listy tytułów z ostatnich lat, to żadna niespodzianka, że te dwie drużyny spotykają się w finale NHL. Canucks w sezonie zasadniczym zgromadzili najwięcej punktów ze wszystkich drużyn ligi, a Bruins w swojej Konferencji Wschodniej zajęli trzecie miejsce, tracąc do najlepszych (Washington Capitals) zaledwie cztery punkty. Przy 82 meczach w sezonie to strata minimalna. Warto przy tym przypomnieć, że w ubiegłym roku Bruins byli o krok od finału, gdy wygrali trzy pierwsze mecze z Philadelphia Flyers. Potem jednak przegrali cztery kolejne i odpadli z rywalizacji. Byli pierwszą w historii play off NHL drużyną, która nie awansowała do kolejnej rundy, mimo prowadzenia 3:0 po trzech meczach.

Canucks mogą być pierwszym od 1993 r. zespołem (wtedy udało się to Montreal Canadiens), który puchar zawiezie do Kanady. Pojęcie "kanadyjski" jest w finale jednak mocno względne. W obu zespołach znakomitą większość stanowią zawodnicy, którzy urodzili się w kraju z klonowym liściem na fladze. Bruins mają ich nawet więcej (22) w składzie niż ich finałowi rywale (16). Canucks mają za to więcej Amerykanów (sześciu wobec czterech w Bostonie).

Tradycją jest już, że każdy zawodnik zwycięskiego zespołu może wziąć puchar na jeden dzień do siebie. Hokeiści skwapliwie z tego korzystają i wyczyniają z nim najdziwniejsze rzeczy. Trofeum odwiedza cmentarze, bo hokeiści chcą go "pokazać" zmarłym rodzicom; kościoły, gdzie jest "świadkiem" sakramentalnych ceremonii, nawet nocne kluby. Jeden z amerykańskich felietonistów zażartował nawet, że Puchar Stanleya imprezuje ostrzej i dłużej niż sam Ozzie Osbourne, lider legendarnego już zespołu Black Sabbath. Słynny Mark Messier (26 sezonów gry w NHL) zabrał trofeum do lokalu ze striptizem i pił z niego nie tylko on sam, ale i wszyscy kibice naokoło. Na imprezie u jeszcze bardziej znanego Maria Lemieux puchar wylądował na dnie basenu, bo w porywie pijackiej fantazji wrzucił go tam obrońca Pittsburgh Penguins Phil Bourque. Od tamtej pory puchar podróżuje pod ochroną, która jest jednak bardzo wyrozumiała. W 1994 r. pozwoliła na przykład Edowi Olczykowi z New Rangers nakarmić z niego ogiera Go for Gin, zwycięzcę najbardziej prestiżowej gonitwy w USA - Kentucky Derby. Nikogo o pozwolenie nie musiał natomiast prosić Clark Gillies, gdy w 1980 r. nakarmił z pucharu swoje... psy.

Finałowe mecze o Puchar Stanleya można oglądać w Polsce na żywo i z odtworzenia w ESPN America, stacji dostępnej na platformie n, pakietach telewizyjnych TP i w wybranych sieciach kablowych.

Specjalny dział Sport.pl - wszystko o hokeju ?

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.