Mirosław Starczewski, wiceszef wydziału ds. bezpieczeństwa na stadionach PZPN: - Zakazy stadionowe źle działają. Czasami jest wręcz groteskowo. Korona grała kiedyś przez moment swoje mecze w Pińczowie, bo kończyli budowę ich nowego stadionu. Była zadyma, kibol trafił do sądu, a ten dał mu zakaz stadionowy na mecze w... Pińczowie, czyli w miejscu, gdzie oni już nigdy nie zagrali i być może nie zagrają. Na stadion w Kielcach i każdy inny w Polsce mógł wejść.
Inny przykład - wiemy od policji, że na mecz chce wejść kibol Cracovii z zakazem stadionowym, zatrzymujemy go, a on wyciąga z kieszeni wyrok i pokazuje, że - owszem - ma zakaz, ale tylko na hokej. Musieliśmy go puścić.
Tak samo jest ostatnio z Piotrem S. z Legii [herszt kiboli, ps. "Staruch"], który ma zakaz w Warszawie i na wyjazdy w ekstraklasie, ale na Puchar Polski wszedł, na I ligę też. To bez sensu. Czy jak ktoś łamie przepisy na jednym stadionie, to znaczy, że gdzie indziej będzie grzeczny? Zakazy powinny być na wszystkie imprezy sportowe, jeśli nie na wszystkie imprezy masowe. Czy jak ktoś rzuci butelką na meczu, to ma potem wejść na koncert? Albo jak rzuci w Warszawie, to nie rzuci w Poznaniu?
- Chyba wszyscy po trochu. W nowelizacji ustawy o bezpieczeństwie imprez masowych powinien być zapis, że zakaz (dotychczas nazywany klubowym) ma też prawo nakładać organizator rozgrywek, wtedy PZPN mógłby nie wpuścić Piotra S. na mecze reprezentacji, Puchar Polski i I ligę, bo to są nasze rozgrywki. Sąd powinien też z automatu dawać zakaz na wszystkie zawody sportowe będące imprezami masowymi.
Coś powinno się też zrobić z tzw. sektorówkami, czyli wielkimi flagami i transparentami rozwijanymi na trybunach ponad głowami kibiców. Nie chodzi nawet o treść, ale o to, że w wielu przypadkach kibice używają ich jako kamuflażu. Zasłaniają całą trybunę i kiedy nic nie widać, odpalają pod spodem race, które są zakazane prawem. Zakładają kaptury, zdejmują sektorówkę, rzucają race, a potem znów zasłaniają się flagą, zdejmują kaptury, zmieniają miejsca. Sektorówki uniemożliwiają wtedy ich identyfikację, bo na monitoringu nie widać, co się dzieje, a brak możliwości identyfikacji jest sprzeczny z ustawą. Jeśli chcemy realnie wyeliminować ze stadionów środki pirotechniczne, być może sektorówki powinny być zakazane. Będziemy o tym dyskutować z Ekstraklasą SA.
Inna sprawa, że nawet bez sektorówki zapis ustawy jest łamany. Przepisy wymagają, by kibic był przypisany do miejsca, ale na takich trybunach jak np. stadionowa żyleta, kibice nigdy nie siedzą na swoich krzesełkach, na trybunie jest ciągły ruch. To utrudnia identyfikację w przypadku ewentualnego łamania prawa.
- Byłem kiedyś delegatem ds. bezpieczeństwa na meczu Korony Kielce. Kontrola przy wejściach była drobiazgowa, ale i tak zaczęli odpalać petardy. Skąd wzięli? Sprawdzamy monitoring i okazuje się, że kibic, który wszedł w gipsie i o kulach, nie miał wcale złamanej nogi. Gdy zaczął się mecz, kumple rozcięli gips i wyjęli petardy. Dziś taka hukowa petarda jest wielkości paznokcia. Inny facet miał schowane lampy stroboskopowe w obcasie buta. Delegatem jestem od lat, książkę mógłbym napisać o takich historiach.
- Delegat ma obowiązek zapisywać wszystkie wulgarne przyśpiewki. Kiedyś było ich po 100 albo i więcej na mecz. Teraz się poprawiło, bo kluby płacą kary, wreszcie starają się kibiców edukować. Ale pamiętam, jak na Motorze Lublin kibic, który dyrygował dopingiem, miał lepsze nagłośnienie niż klubowy spiker. Jak ten drugi miał zapanować nad tłumem? M.in. dlatego w I i II lidze, czyli w rozgrywkach prowadzonych przez PZPN, wprowadziliśmy zakaz używania przez kibiców elektronicznego sprzętu nagłaśniającego. Awanturowali się, ale jakoś to przełknęli. W ekstraklasie takiego zakazu nie ma.
Najważniejszy jest dobry spiker, czyli taki, który reaguje taktownie, ale zdecydowanie. Jurek Góra z Katowic, licencjonowany spiker UEFA, powiedział np., że spiker Legii [Wojciech Hadaj] to nie spiker, lecz wodzirej na festyn. Spiker używa mikrofonu pięć-sześć razy podczas meczu.Przedstawia składy, informuje, kto został napomniany przez sędziego jaki zawodnik został zmieniony i koniec. Natomiast zdecydowanie i skutecznie reaguje, gdy coś się dzieje na trybunach. Rola spikera jest niedoceniana, ale jest ogromna. Na meczu Lecha z Widzewem w Poznaniu kibole z Łodzi odpalili race. Spiker poznański popełnił wtedy błąd, bo do mikrofonu powiedział: "Bardzo prosimy o nierzucanie racami w sektor Lecha". Więc co zrobili ci z Łodzi? Oczywiście zaczęli rzucać. Prawidłowa reakcja to stanowcze zwrócenie uwagi, że zapalenie rac jest sprzeczne z ustawą, regulaminem, zdecydowana prośba o ich odłożenie. Spiker nie może prowokować.
Wszyscy się uczymy, delegaci też. Kiedyś delegat postawił kibicom "czwórkę" za doping, choć na meczu były okrzyki "precz z Żydami". Pytam się dlaczego, a on, że "tylko raz krzyknęli". Delegat nie ma prawa przerwać meczu, jeśli są bluzgi, ale na rasistowskie, antysemickie okrzyki mógłby tak zareagować.
Bluzgi na stadionach biorą się z naśladownictwa. Był taki ciekawy przypadek w I lidze z klubem z Niecieczy. Przez kilka pierwszych kolejek był kulturalny doping, sportowy, super atmosfera, aż przyjechał do nich GKS Katowice z zorganizowaną grupą kiboli, która zaczęła chóralnie bluzgać. I proszę sobie wyobrazić, że w następnej kolejce w Niecieczy też już mieli taką zorganizowali grupkę, która od początku meczu bluzgała.
- Najczęściej proszą, żeby wpuścić kibiców gości mimo braku ich danych na dostarczonej liście. Do Nowego Dworu Mazowieckiego przyjechała Wisła Płock, której kibice mieli zakaz wyjazdów za Jezioraka Iława (zmieszki na trybunach skutkujące przerwaniem meczu). Ale oczywiście 100 kiboli przyjechało i chciało wejść na stadion. Wtedy w klubie włącza się takie rozumowanie - lepiej ich wpuścić na trybuny niż na miasto, bo jeszcze coś zdemolują, sklepy poniszczą. Ci z Nowego Dworu mówią do mnie: "Wpuśćmy, nic się nie stanie, nikt nie zauważy". A ja im na to: "Jak to nikt nie zauważy? Przecież wyjmą szaliki, zaczną śpiewać, pogrupują się. Możecie przecież dostać taką karę finansową za łamanie zakazu, na którą was nie stać". W końcu nie wpuścili. Przez cały mecz pilnowała ich policja. Grupkę 100 kiboli otaczało 200 policjantów. Wiem, wiem, podatnik za to płaci, ale takie są realia.
Nie trzeba sięgać do niższych lig. Delegat z ostatniego meczu Lecha z Legią w Poznaniu wpisał do protokołu, że organizatorzy, czyli Lech, zgodzili się wpuścić 200 dodatkowych osób z Warszawy, których nie było na liście wyjazdowej Legii. Sprzedali im bilety na miejscu. Formalnie muszą zostawić PESEL, ale czy organizator zdążył sprawdzić, czy oni nie mają zakazów stadionowych?
- Byłem delegatem na meczu Lecha ze Śląskiem Wrocław. W siódmej minucie wywieszono napis: "Żarty, żartami, Lech Poznań zawsze nad wami". Wyrażenie "nad wami" to ewidentne podsycanie wrogości. Poleciłem go zdjąć i po interwencji kierownika ds. bezpieczeństwa został zdjęty. Drugi transparent to było "Mari pamiętamy - 30 III 2003". Okazało się, że chodzi o jakiegoś zmarłego kompana. Też kazałem zdjąć, ale kibole odmówili kierownikowi ds. bezpieczeństwa, trzeba było wezwać wyższą instancję z klubu. Ciągle odmawiali, więc zagroziłem, że nie rozpocznę drugiej połowy. Dopiero wtedy poskutkowało. Kazałem też zdjąć sektorówkę kibiców Śląska z logo Amiki [kibole naigrywają się tak z Lecha, który powstał z połączenia obu klubów] i obraźliwym napisem.
- Mówić można wszystko, ale przepisy ekstraklasy są takie, że zabronione jest wywieszanie transparentów i symboli niezwiązanych z meczem. W Warszawie podczas derbów kibole Legii chcieli wywiesić transparent odwołujący się do "polskiego miasta Lwowa", a ci z Polonii pożegnanie dla jakiegoś zmarłego kumpla. Kierownik do spraw bezpieczeństwa Legii nie zezwolił na wywieszenie tych transparentów, a i tak wiceszef stowarzyszenia kibiców Legii Warszawa zwyzywał mnie wtedy za ten Lwów od idiotów i chorych psychicznie.
Kibole są sprytni i często oszukują służby porządkowe w taki sposób, że rozwijają sektorówkę z jednej strony, a z drugiej szybko ją zwijają. Nie sposób wtedy dostrzec dokładnie całego napisu czy rysunku, widać tylko z grubsza, że nie ma wulgaryzmów i obscenicznych znaków. Tak kibole Legii wnieśli w Poznaniu sektorówkę szkalującą Adama Michnika.
Najczęściej przemycanie zabronionych transparentów to jednak wina słabo działającej kontroli przy wejściach na trybuny. Tak było m.in. na Lechu. Delegat nisko ocenił pracę służb porządkowych. Zabrakło profesjonalizmu i konsekwencji, bo przecież w poprzedniej kolejce były te same problemy.
Na kilku stadionach, m.in. właśnie na Lechu, problemem jest brak tzw. depozytu, czyli miejsca, gdzie kibice mogą zdeponować na czas meczu różne przedmioty. Przecież ktoś może przyjść w drodze na imieniny z butelką brandy albo z parasolem, których wnieść na stadion nie może. Albo właśnie z transparentem, który na wejściu okaże się zabroniony. Co ma wtedy zrobić? Powinien mieć możliwość zostawić go w depozycie. Ale kiedy depozytu nie ma, to ochrona może machnąć ręką: "Dobra, idźcie z tym". Na Lechu delegaci ciągle wpisują do raportu, że brak depozytu jest problemem.
- Delegat to tylko pomoc dla kierownika ds. bezpieczeństwa. Za to, co dzieje się na stadionie, musi odpowiadać klub jako organizator. Problemem jest to, że większość klubów pozwala przechowywać wszystkie elementy tzw. opraw meczowych w pomieszczeniach klubowych. Na Legii kiedyś była taka sytuacja, że kibice chcieli wnieść symbol polityczny - przekreślony sierp i młot. Delegat zabronił, dyrektor ds. bezpieczeństwa Legii zgodził się z nim, nie zezwolił na prezentację i polecił pozostawienie w magazynie. W II połowie i tak go wywiesili, bo okazało się, że... klucze do magazynu mieli także kibice.
Czasem nic nie pomoże. Np. w Bełchatowie na meczu z Górnikiem Zabrze kibice tego drugiego klubu zrobili transparent obrażający sponsora - firmę Allianz - z koszulek. Ochrona nie miała możliwości tego wychwycić, bo byli nimi przepasani. Dopiero gdy napis się pojawił, delegat kazał zdjąć.
Półtora roku temu PZPN wyszedł z inicjatywą, żeby skatalogować wszystkie flagi i transparenty w każdym klubie. Delegat przyjeżdżał na mecz, miał katalog transparentów zatwierdzonych przez klub i kibiców, ale nie obraźliwych, związanych z meczem. To znacznie ułatwiało naszą pracę. Ale od razu powstał opór, organizacje kibiców zaczęły protestować, że to jest dyktatura, ograniczanie wolności. I kluby ich posłuchały. Dziś wszystko robi się przed meczem na wyścigi, a czasem trzeba przejrzeć kilkadziesiąt transparentów.
- Tam, gdzie kibicom daje się trochę więcej, niż powinno się dać, od razu ponosi ich fantazja. W jednym z klubów ekstraklasy, nie chcę wymieniać nazwy, kiedy jako delegat próbowałem wyegzekwować prawo, przyszło do mnie dziesięciu kiboli, żebym się nie stawiał. Każdy z nich miał klubową plakietkę z napisem "Organizator". Ale się postawiłem, bo działałem zgodnie z prawem i obowiązującymi przepisami. Po czterech meczach, w których dostawali finansowe kary, klub zrozumiał wreszcie, że musi inaczej postępować, i od tego czasu zniknęli ci kibole, jest porządek i spokój. Kibic nie może mieć większej władzy na stadionie niż organizator meczu.
- Komisja Ligi opiera się na regulaminie. Mają widełki i według nich przyznają kary. Regulamin ustala Ekstraklasa, jeśli ma być ostrzej, musi być taka wola z ich strony. Delegaci, poza tym, że ciągle uczulają, pouczają, więcej zrobić już nie mogą. Najwięcej pracy muszą wykonać kluby.
- O Polonii Warszawa, od jakiegoś czasu także w Koronie Kielce i Jagiellonii Białystok. Ale bardzo często kierownicy w innych klubach też mają dobrą wolę. Przecież my wszyscy się znamy, razem odbywamy szkolenia. Żeby być skutecznym, nikt w klubie nie może się jednak bać kiboli. Dziś często ciągle jest tak, że władze klubu chcą dobrze, ale na samym dole ludzie lękają się działać z determinacją. Być może człowiek ze służby porządkowej myśli sobie, że nie przeszuka dokładnie kibola, bo chce cało wrócić do domu, do dzieci.