Dlaczego Lech ożywa w Europie

Dlaczego mistrzowie Polski, rozszalali w grach międzynarodowych, więdną, kiedy spoglądają w oczy przeciwnikom z naszej ligi? Wzdychamy, że mimo zwerbowania Rudnevsa, godnego spadkobiercy Lewandowskiego, zaniedbali transfery, chybili w doborze pozostałych napastników, byle jak obsadzili rezerwę. A ponieważ rezerwie brakuje jakości, bohaterom zwycięskich kampanii w LE nie staje witalności, by unosić się również nad murawami ligi polskiej. Oczywiste wyjaśnienia uznałbym za w pełni wystarczające, gdybyśmy usprawiedliwiali ich za półtora punktu straty do lidera albo wicelidera, ewentualnie zbijanie bąków tuż za podium.

To było lato jak ze snów, które nigdy się nie spełniają. Josip Iliczić rozpoczynał je przygnębiony, osadzony w rezerwie klubiku Interblock Ljubljana, który właśnie spadł do drugiej ligi słoweńskiej. U schyłku czerwca za nędzne w wyczynowym futbolu 80 tys. euro przeniósł się do Mariboru, drużyny w swoim kraju renomowanej. W lipcu strzelał już dwa gole szkockiemu Hibernianowi w kwalifikacjach Ligi Europejskiej, co podziwiał z trybun wysłannik Palermo, następnego rywala w rozgrywkach. W sierpniu Iliczić wkopał piłkę do bramki sycylijskiego klubu, a nazajutrz, tuż przed zatrzaśnięciem okna transferowego, do Mariboru wpłynął faks z ofertą nie do odrzucenia. Bo jak wzgardzić 1,5 mln euro za piłkarza, który chwilę wcześniej kosztował 20 razy mniej? Jak nie przyjąć rekordowych w słoweńskim futbolu pieniędzy za chłopca, który w reprezentacji ledwie zadebiutował, i to jako zmiennik znanego nam z krakowskiej Wisły Andraża Kirma? Rozsądniej dobić targu natychmiast, zanim postrzeleni nabywcy się rozmyślą...

Dwa razy w jedne wakacje zmienić klub - to się prawie nie zdarza. Nieczęsto też poważny klub składa ofertę, zanim dokładnie żywy towar pomaca i sprawdzi, czy wciskają mu kota w worku, czy jednak wewnątrz miota się prawdziwy tygrys. Ale niekiedy działacze ryzykują. Zwłaszcza powodowani obawą, że wytropionego drapieżnika upolują potężniejsi konkurenci. Sycylijscy bossowie nie spudłowali. Po sensacyjnych susach transferowych Iliczić wybił się ponownie, już na boisku. Wybił się niemal na księżyc. Przyłożył golem mistrzowskiemu Interowi, wicemistrzowskiej Romie, Juventusowi, Fiorentinie. Im bardziej onieśmielało godło rywala, tym śmielej dokazywał.

Stają mi przed oczami jego strzały, ilekroć patrzę na piłkarzy Lecha. Dlaczego mistrzowie Polski, rozszalali w grach międzynarodowych, więdną, kiedy spoglądają w oczy przeciwnikom z naszej ligi? Wzdychamy, że mimo zwerbowania Rudnevsa, godnego spadkobiercy Lewandowskiego, zaniedbali transfery, chybili w doborze pozostałych napastników, byle jak obsadzili rezerwę. A ponieważ rezerwie brakuje jakości, bohaterom zwycięskich kampanii w LE nie staje witalności, by unosić się również nad murawami ligi polskiej. Oczywiste wyjaśnienia uznałbym za w pełni wystarczające, gdybyśmy usprawiedliwiali ich za półtora punktu straty do lidera albo wicelidera, ewentualnie zbijanie bąków tuż za podium. Od biedy zrozumielibyśmy pewnie pozycję jeszcze trochę niższą, ostatecznie rozstawianie po kątach Juventusów i Manchesterów musi wyzuwać z energii. Ale chybotanie się tuż nad strefą spadkową? Wyścibolenie jednego marnego zwycięstwa we wszystkich jesiennych wyjazdach!?

Za bardzo szanuję klasę lechitów i za bardzo ich międzynarodowe popisy odbiegają od okolicznych standardów, bym nie przeczuwał, że im się w naszej lidze mniej chce. Nie zwalniają z premedytacją, o to ich oczywiście nie podejrzewam - raczej podświadomie odnajdują w sobie więcej wigoru, gdy czują, że Europa patrzy. Skoro od kilku kopnięć Iliczicia powariowali szefowie Palermo, to i cztery gole wbite turyńczykom przez Rudnevsa mogą poprzewracać w niejednej włoskiej głowie.

Kiedy wspominam minioną jesień, zwłaszcza w Stiliciu oraz Kriwcu widzę piłkarzy, którzy publiczność międzynarodową usiłują zauroczyć każdym dygnięciem i w ogóle wciąż zalotnie trzepoczą rzęsami, by przed publicznością polską - wyjąwszy może szlagier z Wisłą - odrabiać pańszczyznę z wyraźnym wysiłkiem. Co nie zdumiewa, zagranicznym najemnikom zawsze będzie trudniej poczuć prestiż lokalnej rywalizacji niż Polakom. A Lech cudzoziemców zatrudnia coraz chętniej. Co również zrozumiałe - własnymi talentami Europy nie podbijemy.

Wątłość tubylców dostrzegli już wszyscy - poza oryginałem Józefem Wojciechowskim - szefowie klubów z aspiracjami, więc import się wzmaga i ustanowiony jesienią rekord liczby zatrudnianych w lidze obcokrajowców (116) wiosną znów zostanie pobity. Popularne stało się zwłaszcza zapraszanie graczy z bliższego i dalszego sąsiedztwa, działacze nie ufają już każdemu wpychanemu przez handlarzy żywym towarem Brazylijczykowi, któremu w CV można wpisać cokolwiek, bo CV i tak nikt nie zweryfikuje. Lech wyznacza trendy - pomoc i atak zestawia zazwyczaj z przedstawicieli upadłego bloku komunistycznego (Serbów, Bośniaka, Białorusina oraz Łotysza) uzupełnionych naszym Peszką, od dawna zabiega o białoruskiego napastnika Rodionowa, graczy uchodzących za transferowe porażki też brał z Bałkanów.

Nie wiadomo, czy za Poznaniem podąży Legia, nadal chaotycznie rozbiegana po całej planecie, ale wykluczać tego nie wolno, skoro jej jedyni kopiący z klasą obcokrajowcy przylecieli akurat z Chorwacji oraz Serbii. Skoro "stąd" pochodzą wszyscy najskuteczniejsi - wyjąwszy Traore z Wybrzeża Kości Słoniowej - ligowcy: Łotysz Rudnevs, Litwini Sernas z Labukasem, Serb Sotirović i Chorwat Vrdoljak. Skoro sąsiedzi spływają też do krakowskiej Wisły. Skoro o nasilającej się tendencji świadczą inauguracyjne transfery zimy - wzięcie Serba Dokicia do Ruchu Chorzów oraz Łotysza Żigajevsa do Widzewa.

Wśród gastarbeiterów z byłych demoludów przybywa reprezentantów swoich krajów. To przynajmniej częściowo gwarantuje przyzwoitą jakość, świadczy o rosnącej atrakcyjności rynku, pozwala wierzyć, że nasze kluby nauczą się czerpać z zasobów całego regionu. Owszem, ryzyka, że cudzoziemiec będzie z zapałem pędził tylko po europejskie puchary, nie unikną. Ale na wyprzedaży też można zyskać (rynkowa wartość Rudnevsa przez kilka miesięcy wzrosła o kilkaset procent). I przychody przeznaczyć na ciut dłuższe przytrzymanie w kraju co bardziej utalentowanych Polaków. Na nich boomu w dużych zagranicznych firmach nie ma i długo nie będzie, a średnim i małym zagranicznym firmom coraz częściej nie wystarcza budżetu, by konkurować z naszymi.

Drgnięcia w futbolowej demografii i ekonomii polskiej lidze sprzyjają. I ze względu na kryzys, który innych dotknął boleśniej, i ze względu na specyfikę biznesu. Kluby modom ulegają. Palermo wraz z Ilicziciem wzięło jego rodaka Bacinovicia - też wtargnął do podstawowej jedenastki, więc w zeszłym tygodniu Sycylijczycy ogłosili, że podpiszą kontrakt z trzecim Słoweńcem, Andjelkoviciem. Polacy tam nikogo nie zauroczyli, Matusiak (wczoraj) oraz Glik (dziś) należą raczej do najgrubszych pomyłek transferowych ostatnich lat.

Poza Dortmundem mody na naszych kopaczy nie ma nigdzie, nawet Cypryjczycy odwrócili się od polskich pięknych trzydziestoletnich. Ostatnio jeden Peszko przykuwał uwagę świata niekoniecznie prowincjonalnego, choć pochwały od trenera Juve przypomniały mi, że nie zawsze - jak w przypadku Iliczicia - półtora meczu z Włochami wystarczy, by ich uwieść. Kiedy w poprzedniej dekadzie Widzew bił się z Fiorentiną, Kiełbowicza wysławiał bez umiaru wybitny Giovanni Trapattoni. Ale Kiełbowicz nigdy z Polski nie wyjechał. Kto wie, może to ocaliło dzisiejszą Legię? Przecież gdyby nie jego pojedyncze kopnięcia i błogosławione, umożliwiające solidne przygotowanie do sezonu zwolnienie z gry w europejskich pucharach, warszawiacy pałętaliby się pewnie jeszcze niżej Lech, o muśnięcie piłki nad ugniatającą dno tabeli Cracovią.

Po testach w Lechu trafił do Wisły Kraków  ?

Więcej o:
Copyright © Agora SA